środa, 28 maja 2014

Przygody Tomka: część 7






23.04.2014
San Cristobal de Las Casas

Ewakuacja! W nocy Dawida pogryzły jakieś stwory, które wyszły spod prześcieradeł na jego łóżku, uznaliśmy więc, że nie ma co się zastanawiać i o świcie spakowaliśmy manatki, i zwinęliśmy się z tej meliny. Bezpieczną przystań znaleźliśmy kilka ulic dalej, w hostelu Tata Inti, gdzie za łóżko w czystym dormitorium z normalną łazienką i wifi daliśmy tylko dwa dolary więcej.

Ostatnia noc na lotnisku.
Dzięki dostępowi do sieci dowiedzieliśmy się też co pokąsało Dawida. Pluskwy. W świetle dnia okazało się, że na całym ciele ma ślady jeszcze paskudniejsze od tych, z którymi rozpoczął tę wyprawę. Na samej twarzy naliczył pięć ugryzień, a niektóre bąble na nogach i rękach osiągnęły rozmiary śliwek. Ponieważ robactwo to przenosi się w śpiworach z hotelu do hotelu, z ciężkim sercem Dawid pozbył się swojego. Ja mój tylko profilaktycznie przetrzepałem, wierząc, że jeśli coś by w nim faktycznie było, też byłbym pogryziony. Choć pluskwy mają ponoć swoje kaprysy i w jednych gustują, a drugich omijają szerokim łukiem. Mam cichą nadzieję, że jestem insektoodporny i nie muszę obawiać się niczego poza komarami, których na szczęście nie ma tu zbyt wiele.

Wieczorem Dawid wysmarował się resztką szamańskiej farby z Nikaragui. Trzymam kciuki, by pomogło, bo w tej chwili z tymi ugryzieniami mógłby dzieci straszyć. Mnie straszy od rana cytując kawałki z internetu o tym, jakie to pluskwy są krwiożercze, wszechobecne i niewybijalne. Aż ciarki przechodzą. Kładę się spać z duszą na ramieniu i modląc się, by moje poranne egzorcyzmy przegoniły ewentualnych pasażerów na gapę, którzy mogli się zabrać w podróż moim śpiworem. Vade retro, vermis!

Dodano chwilę później: Ubiłem drania. Paranoidalna natura kazała mi jeszcze raz przeszukać śpiwór i w ten sposób znalazłem czającego się w środku stwora. Ależ to paskudztwo! I takie coś chodziło Dawidowi po twarzy? O, cholera. Mój pogryziony towarzysz twierdzi, że jak znalazłem jednego to równie dobrze może być ich sto, ale wciąż jeszcze wierzę, że jak nic mnie do tej pory nie użarło, mógł być to jakiś rodzynek, który zabłąkał się tu przez przypadek. Bo jeśli siedział mi w szmatkach od wczoraj i nie ukąsił ani razu, to chyba muszę być wyjątkowo nieapetyczny. W każdym razie, jeśli jeszcze coś mnie nawiedzi, też wyrzucam śpiwór. Nie będę roznosić plagi.

24.04.2014
San Cristobal de Las Casas - Comitan

Polowanie na pluskwy.
Okej, mam już dość. I nie mówię tu teraz o pluskwach, bo te się drugi raz nie pojawiły, a o zimnej wodzie. Nie zimnej-chłodnej czy nawet zimnej-zimnej, bo do takiej jestem już w sumie przyzwyczajony, ale zimnej-że-o-ja-pierdolę-jak-zimno. Do granicy z Meksykiem brak prawego kurka przy kranach mi absolutnie nie przeszkadzał, ale od kiedy zajechaliśmy do San Cristobal, położonego blisko 2 tys. m n.p.m., sprawy się pokomplikowały.

Zrobiło się chłodno. Nie tak, by trzeba było ubierać długi rękaw, choć tubylcy chodzą w swetrach i kurtkach, ale na tyle, by wieczorny spacer kończył się gęsią skórką. Jak dodamy do tego przelotne opady, zaskakujące nas od czasu do czasu pośrodku niczego, człowiekowi ponownie zaczynają się marzyć rozgrzewające strumienie.

W Tata Inti woda musiała być ciepła, inaczej nie dałoby się wytłumaczyć wiecznych kolejek pod prysznic i panienek, które potrafiły moczyć się pod nim godzinami. Zdaniem Dawida, woda była tam nawet za gorąca i nie mam raczej podstaw, by sądzić, że mówiąc to robił mnie w konia. Zastanawiam się w takim razie, dlaczego zawsze jak wchodziłem do kabiny, sypały się na mnie kostki lodu. Jakieś pomysły?

Setki godzin w autobusach.
No, ale zostawiliśmy już Cristobal za sobą i przenieśliśmy się do Comitan, gdzie w pensjonacie Posada las Flores też pod prysznicem mamy dwa kurki do wyboru. I wiecie co? W obu jest zimna woda. Po prostu cudownie. Mógłbym pocieszyć się pewnie darmowym internetem i łączem tak dobrym, że Dawid ściąga sobie hurtowo seriale, ale mi oczywiście telefon tego wifi nie łapie. Jednak z tym to już dawno się w sumie powinienem pogodzić. Od lat już żadna elektronika nie działa w moich rękach tak jak powinna. Telefony, komputery, a nawet samochody płatają mi figle częściej niż innym. Może bojlery też zaliczają się do tej kategorii?

25.04.2014
Comitan - La Mesilla - Panajachel

Znowu spędziliśmy cały dzień na przemieszczaniu się z miejsca na miejsce. Przesiadając się czterokrotnie, za każdym razem w bardziej zatłoczony autobus, wróciliśmy do Gwatemali i zatrzymaliśmy się w Panajachel nad jeziorem Atiltlan.

Wiecie co mnie tu wkurza? Podwójny cennik. Albo raczej jego brak, bo żadne towary w sklepach nie mają metek. I jako turyści za wszystko płacimy mniej więcej o jedną trzecią więcej od miejscowych, bo ceny są rzucane przez sprzedawców ot tak, na twarz. Nawet za przejazdy autobusami, więc zaczęliśmy patrzeć, ile pieniędzy wręczają inni konduktorom i samemu przygotowywać odliczone kwoty. Coś się nie zgadza? No hablo espanol.

26.04.2014
Panajachel - San Pedro La Laguna

Nad południowo-zachodnim brzegiem Lago de Atiltlan góruje wulkan San Pedro, z którego rozpościera się doskonały widok na taflę jeziora i całą okolicę. Podejście pod niego to nie lada wyzwanie, bo choć ścieżki wiodące na szczyt wytyczone są tak, że każdy śmiałek w dobrych butach powinien sobie z nimi poradzić, to jednak można się na nich natknąć na uzbrojonych opryszków, dybiących na nieostrożnych turystów.

Tak przynajmniej twierdzą przewodniki, na własnej skórze tego już sprawdzać nie mamy zamiaru. Trzeba się uczyć na błędach, no nie?

Widok z wzgórza krzyża.
Tym razem postanowiliśmy ograniczyć się do zwiedzenia miasteczka wybudowanego u podnóża wulkanu. Gdy rano przypłynęliśmy do San Pedro z Panajachel, nie spodziewaliśmy się, że wszyscy dookoła, zamiast po hiszpańsku, będą rozmawiać ze sobą w języku Majów, a zamiast comedorów, czyli prostych jadłodajni i ulicznych wózków z przekąskami, w mieścinie będą same przedrożone restauracje. I kafejki internetowe, posiane tak gęsto, że niemal nie sposób było zrobić zdjęcia bez napisu "Cyber Cafe" w tle.

A tak poza tym, że zwiedziliśmy okolicę, przez cały dzień zrobiłem tylko jedną rzecz godną odnotowania. Spiekłem się. Położyłem się z książką na dachu hotelu i spędziłem tak przeszło godzinę, podczas gdy do tej pory na pełnym słońcu wytrzymywałem może z piętnaście minut. No, ale tu jest w końcu chłodniej, a łatwiej stracić poczucie czasu, gdy pot nie zalewa ci oczu.

Boleć nie boli, ale tu i ówdzie zrobiłem się czerwony. Ciekaw jestem, czy będzie schodzić mi skóra. Na pewno dodałoby to uroku moim plecom, które już teraz pokryte są przez kolekcję blizn i innych syfów, rezultat paru upadków, jednego solidnego uderzenia i kilku tygodni dźwigania plecaka. Co cię nie zabije to wzmocni? Może. Na pewno natomiast zostawi ślady.

sobota, 24 maja 2014

Przygody Tomka: część 6






21.04.2014
Flores - La Tecnica - Palenque

Do Meksyku dostaliśmy się w dość niekonwencjonalny sposób. Może nie tak szalony, jak do Belize, ale na pewno rzadko wybieramy przez zwyczajnych turystów. Zacznijmy od szybkiej statystyki: koszt pokonania odcinka z Flores do Palenque zredukowaliśmy z podręcznikowych 35 do 18 dolarów. A teraz szczegóły.

Już do granicy podróż obfitowała w niecodzienne atrakcje, bo zamiast zdecydować się na turystycznego shuttle busa, wybraliśmy się w trasę dużo tańszym i jeszcze bardziej zatłoczonym vanem dla miejscowych. W ten sposób pierwsze parę godzin spędziłem siedząc na kolanach u kierowcy, Dawid zaś sporo czasu przeleżakował na dachu, uciekając tam, gdy po drodze jakieś panie załadowały do środka kilkanaście kanistrów z wodą, wypełniając nimi niemal całą wolną przestrzeń. Ostatni fragment trasy pokonałem natomiast siedząc już wprawdzie w komfortowej pozycji, ale za to z żywym kurczakiem na ramieniu. Serio. Jakiś tubylec wniósł ze sobą ptaka, który przez kilka kolejnych przystanków co rusz lądował w okolicy mojej twarzy. Dobrze, że nie dziobnął mnie przy okazji w oko.

osrany kibel
Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się w punkcie kontroli, gdzie próbowano nas naciągnąć na 20 quetzali za przybicie pieczątki, która z założenia powinna być darmowa. Najlepszym sposobem na zakończenie dyskusji z urzędnikiem na temat konieczności takiego rozwiązania, jest poproszenie go o wystawienie potwierdzenia dokonania wpłaty, czego uczynić oczywiście nie może, gdy pieniądze trafiają do jego kieszeni. Nie ma potwierdzenia, nie ma pieniędzy, ale pieczątka musi być tak czy inaczej.

Kawałek dalej znowu zaczepił nas kolejny "urzędnik" z kolorową plakietką na piersi, prosząc o uiszczenie następnego podatku-nie-wiadomo-na-co. Konsekwentnie odmówiliśmy, choć widzieliśmy, jak inni turyści posłusznie wyjmują portfele i znowu wyciągają z nich dwudziestki. Młodzieniec naciągający podróżnych pomarudził, pomarudził i poszedł gnębić kogoś innego, a my zeszliśmy nad rzekę Usumacintę, stanowiącą fizyczną granicę między Gwatemalą i Meksykiem.

palenque
W przystani czekała na nas kolejna cenowa niespodzianka. Przewoźnicy, legitymujący się oczywiście oficjalnymi plakietkami, za przeprawienie nas na drugą stronę chcieli 40 peso od łba, co jest ceną przeszło dwukrotnie zawyżoną w stosunku do tego, ile za pokonanie kilkudziesięciometrowego odcinka płacą Latynosi. Za propozycję podziękowaliśmy i poszliśmy szukać rozwiązania gdzie indziej.

Znaleźliśmy je kilkaset metrów od portu, staczając się z niewysokiego klifu na dzikie nabrzeże, na którym urzędował sobie miejscowy rybak. Za 30 quetzali, czyli około 20 peso na głowę, nie tylko zabrał nas motorówką na drugą stronę, ale urządził też krótką wycieczkę po rzece, pokazując kilka ciekawych zakątków. Już po dokonaniu zapłaty, zapytany o taryfy dla miejscowych, przyznał, że cena za takie atrakcje jest dla nich jeszcze o parę quetzali niższa. Gwatemalczykami nigdy nie będziemy, więc i tak byliśmy zadowoleni z transakcji. Mniejsza zresztą o kilka zaoszczędzonych groszy, ważne, że nie daliśmy się naciągnąć na system dymania turystów.

Już na terenie Meksyku odszukaliśmy dworzec autobusowy, by kupić bilety do Palenque. Tu niestety okazało się, że systemu nie przeskoczymy, bo spod prowizorycznej budki kursował tylko jeden rodzaj busików, a cena biletu w okienku zależała wyłącznie od odcienia skóry. Jako białasy zapłaciliśmy po 100 peso za bilety, które dla miejscowych są przynajmniej o 20 procent tańsze.

łódka do meksyku
W drodze do Palenque czekał nas jeszcze jeden przymusowy postój. Na trasie zderzyły się ze sobą dwa busy podobne do tego, którym właśnie jechaliśmy. Dwie ofiary śmiertelne, dwie w stanie krytycznym i pełno rannych. Z pojazdów nie było co zbierać. Gdy zatrzymaliśmy się przed zatarasowanym odcinkiem pasażerów już nie było, ale korek dopiero zaczynał się tworzyć, ciężko więc stwierdzić, jak dawno doszło do tego wypadku. I gdzie byśmy byli, gdybyśmy wyruszyli w trasę nieco wcześniej.

22.04.2014
Palenque - San Cristobal de Las Casas

Zwiedziliśmy już z Dawidem tyle starożytnych świątyń, że chyba powinniśmy za to dostać jakieś odznaczenia. Ruiny w Palenque wypadły w naszych oczach dobrze, choć nieco gorzej od Tikal, głównie ze względu na tłumy turystów, obsiadających wszystkie budowle jak muchy. W Gwatemali chociaż część zabudowań można było zwiedzić nie niepokojonym przez innych, a czasem nawet dało się spacerować po dżungli przez kilkanaście minut i nie natknąć na żywą duszę. Tu zaś ludzi było od groma, a na co drugim zakręcie urzędował uliczny sprzedawca paciorków. Psuje to klimat, naprawdę.

Drugą część dnia spędziliśmy na podróży do San Cristobal i poszukiwaniu tam możliwie najtańszego noclegu. Znaleźliśmy hotel za cztery dolary. Muszę przyznać, że w takich warunkach to jeszcze w trakcie tej wyprawy nie spaliśmy. I nie mam tu na myśli luksusów, oj nie. Po pokoju za taką kwotę zbyt wiele nie można by się spodziewać, zwłaszcza, że jego lokalizacja, kilkanaście metrów od głównego placu w mieście, sugerowałaby dziesięciokrotnie wyższą cenę, ale i tak wnętrze hotelu zrobiło na nas wrażenie.

Po wejściu do pokoju uderzył nas zapach stęchlizny. Nie na tyle intensywny, by odrzucił takich włóczęgów jak my, ale z pewnością przywodzący na myśl odrapane kamienice, zamieszkałe przez podstarzałe miłośniczki kotów i kolekcjonerów złomu. Zakurzoną podłogę, odpadający ze ścian tynk i popisane drzwi obrzuciliśmy tyko przelotnym spojrzeniem, całą uwagę skupiając na łóżkach. Albo, by być precyzyjnym, wmurowanych w ziemię podestach, obłożonych niemożliwie grubą warstwą dziurawych koców i pozapadanych materaców. To one wydzielały z siebie ten nieprzyjemny zapach, więc po raz pierwszy od nocy na lotnisku stwierdziliśmy, że lepiej będzie, jak wyciągniemy swoje śpiwory.
wypadek na trasie

Ale pokój, jak pokój, gdyby nie zapach, nie kwalifikowałby się nawet do piątki najgorszych miejscówek w jakich spaliśmy. To co nas naprawdę zauroczyło, to wspólne łazienki. Proszę sobie wyobrazić korytarzyk długi na dwa, a szeroki na pół metra. W tym korytarzyku do jednej ze ścian przytwierdzone są dwa maleńkie zlewy, z czego w jednym nie ma wody, oba zaś są tak brudne, że ciężko stwierdzić, czy były one kiedyś białe, beżowe czy szarobure. To jeszcze nic. Naprzeciw zlewów są drzwi do pryszniców. Oczywiście się nie domykają, ale to dobrze, inaczej wcale nie byłoby nic widać w środku. Światła pod natryskami naturalnie nie ma. Być może właściciel w ten sposób chce ukryć fakt, że wszystkie ściany pokrywa grzyb, niewiedza jest przecież błogosławieństwem.

Jednak w takim razie żarówki należałoby też wykręcić w toaletach zlokalizowanych na końcu krótkiego korytarzyka. Na pewno zwiększyłoby to poczucie intymności ich użytkownikom, bo od zlewów odgradzają je jedynie drzwiczki ze sklejki, wysokie na półtora metra. Tak jest, każdy myjący ręce może bez problemu zajrzeć do środka, a jak już ktoś się na to zdecyduje, czeka go kolejny zapierający dech w piersiach widok. I zapach. W pierwszej kabinie zepsuta spłuczka i moczu po kostki, w drugiej zaś w muszli dryfuje coś innego. W obu nie ma deski, ale to szczegół, bo nikt o zdrowych zmysłach i jelitach nie chciałby tu raczej zasiąść.

Podejrzewam, że nikogo tym nie zaskoczę, ale dziś poszliśmy spać brudni. Ze względów higienicznych.

czwartek, 22 maja 2014

Przygody Tomka: część 5




18.04.2014
Flores - Tikal - Flores

Dzień zaczęliśmy od przeprowadzki do hotelu z wifi, w samym centrum i do tego jeszcze tańszego. Wieczorem wprawdzie okazało się, że tego wifi w rzeczywistości nie ma, ale i tak była to dobra decyzja.

Cały dzień spędziliśmy w Tikal. Wycieczka pochłonęła niemal wszystkie nasze quetzale, ale też było warto. Starożytne świątynie położone są w malowniczej dżungli pełnej dzikich zwierząt, które może i ciężko przyuważyć, ale za to słychać jest bardzo dobrze. Najłatwiej jest spotkać jaszczurki i egzotyczne ptaki, których jest tu pod dostatkiem, ale udało mi się też sfotografować oposa.

Nim dotarliśmy do pierwszej budowli, zdążyliśmy się wspiąć na kilka drzew i pobujać na lianach, naśladując Tarzana. Omal nie otarłem sobie przy tym łap, ale i tak zabawa była przednia. W końcu jednak skupiliśmy się na tym, co w Tikal najważniejsze, czyli zabytkach. Jak się spodziewałem, były one oblegane przez tłumy turystów, więc zrobienie klimatycznego zdjęcia z samotną ruinką było prawie niewykonalne, ale wykorzystaliśmy każdą daną nam okazję. Aż mi się w końcu aparat rozładował.

Po powrocie do Flores trafiliśmy akurat na... drogę krzyżową. No tak, w końcu to Wielki Piątek. Tu ciekawostka. Od rana na kilka głównych ulic w mieście było zamkniętych dla ruchu, w związku z przygotowaniami do procesji. W ich ramach dziesiątki młodych ludzi przez kilka godzin usypywało z kolorowego piasku olbrzymie obrazy na jezdni. Oprócz krzyży i typowo kościelnych elementów, na tych obrazach dużo było też... papug.

19.04.2014
Flores - Melchor de Mencos - Flores

targowisko w Gwatemali
No to zaliczyliśmy Belize. Nie zwiedziliśmy, nawet nie odwiedziliśmy, tylko zaliczyliśmy w chamski, kilkuminutowy sposób. I nie było to ani łatwe, ani przyjemne...

- Ile czasu chcecie spędzić w Belize, chłopaki? - zapytał nas urzędnik w punkcie migracyjnym. Płynną angielszczyzną, czego w ogóle nie spodziewaliśmy się w tej części świata.

Dobre pytanie. Prawdę mówiąc, nie chcieliśmy spędzać go tam w ogóle. Plan naszej podróży był już tak napięty, że na wyjazd i powrót do Gwatemali mogliśmy przeznaczyć zaledwie parę godzin, a cała wyprawa do Belize miała na celu zdobycie jedynie pamiątkowych pieczątek. Wiem, powinniśmy się leczyć, ale wątek naszego zdrowia psychicznego zostawmy na inną okazję.

Nie chcąc kłamać urzędnikowi, powiedzieliśmy jak sprawa wygląda. Niestety, był to błąd.

- Nie możecie wejść na teren naszego kraju na krócej niż 72 godziny. Takie mamy prawo - poinformował nas oficer.

Ups! Właśnie opuściliśmy teren Gwatemali, do której bez pieczątki wjazdowej i wyjazdowej z Belize nikt nas już nie wpuści. Dla pewności udaliśmy się do punktu granicznego, by zapytać, czy ważna wciąż jeszcze wiza, wystawiona w końcu zaledwie kilka dni temu, pozwoli nam wrócić do Flores.

Takiego wała.

No to utknęliśmy. Bez bagażu, bo oczywiście wszystko zostawiliśmy w hotelu, w zasadzie tylko z tym, co mieliśmy na sobie, znaleźliśmy się na ziemi niczyjej, bez możliwości powrotu oraz przedostania się dalej. Bo takie mają prawo. Po prostu "Terminal 2", tylko zamiast czystego terminalu w cywilizowanych Stanach, mieliśmy kawałek gleby w przecince między jedną dziczą, a drugą. I zero szans na spotkanie Catherine Zeta-Jones.

Nim całkiem pogrążyliśmy się w rozpaczy, zagadał nas pracownik informacji turystycznej.

- Przyjechaliście po pieczątki? Mogę wam je załatwić, ale nie będzie to legalne. Zapłacicie urzędnikowi za podbicie paszportów i obejdziecie kontrolę. Na wyjściu do Gwatemali będą je kwestionować, ale powinni was wpuścić.

Pięknie. Właśnie pan zaproponował nam pośrednictwo we wręczeniu łapówki urzędnikowi migracyjnemu w kraju, w którym najpierw wsadza się do więzienia, a dopiero po kilku tygodniach odsiadki zadaje pytanie, czy masz coś na swoją obronę. Toć to czyste szaleństwo.

Naturalnie przystaliśmy więc na tę propozycję.

- Przykro mi, nic z tego nie będzie - po kilku minutach nerwowego oczekiwania poinformował nas nasz pośrednik. - Wiele osób przyjeżdża do Belize tylko po pieczątkę, by przedłużyć w ten sposób ważność wizy do Gwatemali i zwykle nie ma z tym problemu, ale ponieważ powiedzieliście to na głos przy okienku, nikt teraz nie weźmie łapówki.

Oburzyliśmy się. Przecież my wcale nie chcemy przedłużać naszej wizy. To miała być tylko pamiątka, do cholery!

Okazało się, że to zmienia postać rzeczy. Do tego stopnia, że pozwolono nam osobiście porozmawiać z przełożoną wszystkich urzędników.

- Zaproponujcie jej jakąś sumę. Kwota musi wyjść od was, ona sama nie zasugeruje łapówki. Zwykle za przedłużenie wizy daje się sto dolarów, ale to inna sytuacja. Macie ważną, więc powinno być taniej - poinstruował nas pan z informacji nim weszliśmy do pokoju przesłuchań.

Ciekaw jestem, jak wiele osób miało okazję poznać jakieś przejście graniczne tak od zaplecza. Pewnie niewiele. Jeszcze mniej zaczęło pewnie rozmowę z wysokim rangą urzędnikiem państwowym od słów:

- Okej, wiem, że to dość popaprana sytuacja, ale może pomoże nam pani i powie, czy jest jakiś mniej oficjalny sposób, by dostać pieczątki?

W Belize chyba nie zdarza się to jednak tak rzadko, bo nie wyprowadzono nas w kajdankach. Nie zasugerowano też jednak  łapówki. Tęga urzędniczka popatrzyła na nas z politowaniem i zaproponowała jeszcze inne rozwiązanie.

- Zarezerwujecie hotel w Belize, choćby na jedną noc i pokażecie mi potwierdzenie to was przepuszczę.

Taki pomysł był już do przyjęcia. Bo co zresztą innego mielibyśmy zrobić? Skorzystaliśmy więc z urzędniczego wifi, by znaleźć możliwie najtańszy nocleg, w dodatku z opcją anulowania zapłaty. Nawet szybko się to nam udało, ale...

- I jak niby zamierzacie się dziś dostać do Caye Culker? - kilka minut później zapytała nas z powątpiewaniem szefowa urzędników.

Najtańszy nocleg w całym Belize znaleźliśmy bowiem na wyspie położonej na Morzu Karaibskim, wpizdu daleko od naszej obecnej lokalizacji.

pyszne soczki prosto z miksera
- Taksówką? - rzuciłem głupio.

Urzędniczka z dezaprobatą pokiwała głową, miała nas już chyba jednak dość, bo bez słowa przepuściła nas przez granicę. Niecałą godzinę później uśmiechaliśmy się do niej już z powrotem po gwatemalskiej stronie, szczęśliwi, że wróciliśmy na znany sobie grunt. I nie skończyliśmy za kratkami.

20.04.2014
Flores

W nocy ukradli mi telefon. Jak ostatni debil położyłem się spać w ogólnodostępnym pokoju z komórką przy poduszce, zamiast schować ją do torby, razem z pieniędzmi i dokumentami, jak to do tej pory przeważnie robiłem. Byłem ostrożny, naprawdę byłem. W miejscach publicznych w ogóle starałem się nie wyjmować sprzętu, a czasem nawet wyciągałem z niego kartę pamięci i SIM, by w razie utraty samego telefonu, nie stracić też cennych informacji. Ale tym razem musiałem zrobić inaczej.

Dziś jest Wielkanoc. Cholera, Wielkanoc! Zostawiłem więc komórkę przy uchu, ze wszystkimi bebechami i połączoną z siecią, na wypadek gdyby komuś przyszło na myśl wysłać mi życzenia. Idiota marzyciel. Gdy obudziłem się niecałe dwie godziny później, by napić się wody, telefonu już nie było. Przeszukałem łóżko i całą okolicę, obudziłem nawet Dawida, by do mnie zadzwonił, a po sprzęcie ani śladu.

Ale pieprzyć telefon. Kiedyś wart był on może sporo, ale było to w czasach, gdy powstawały pierwsze parowozy. No może nieco później. W każdym razie utratą samego urządzenia się nie przejąłem. Nie przejąłem się też specjalnie utratą kontaktów, bo jakiś miesiąc temu skopiowałem je sobie wszystkie i odbudowa bazy po powrocie do domu zajęłaby mi tyko parę minut. Najbardziej zabolała mnie utrata tej oto relacji.

Chciałem już obwieścić, że sprawozdania z podróży nie będzie. Chuj strzelił relację i tyle, drugi raz przecież tego wszystkiego pisać nie będę. Owszem, mógłbym odtworzyć całość mniej więcej z pamięci, w końcu to moje własne słowa, ale nie byłoby już to samo, co pisanie wszystkiego na gorąco. Pozamiatane, bo zachciało mi się prowadzić notatki na telefonie, bym nie musiał spisywać ich później z papieru. No, brawo!

Wiecie, co zrobiłem? W akcie desperacji napisałem na kartce po hiszpańsku "Ktokolwiek zabrał mi telefon, niech odda chociaż kartę pamięci" i powiesiłem ją na drzwiach. Nie licząc tak naprawdę na nic, poszedłem znowu spać, a jak się rano obudziłem, komórka leżała na swoim miejscu. Wyłączona, ale poza tym nietknięta. Złodzieja ruszyło sumienie? W cuda wierzę, ale nie takie. Magia. Magia świąt, cholera. Wesołych!

niedziela, 18 maja 2014

Przygody Tomka: część 4






15.04.2014
Amatillo - San Salvador - El Poy

lokalny gołąb
Znowu jesteśmy w Hondurasie, serio. Po kolejnym dniu spędzonym wyłącznie na przesiadaniu się z autobusu do autobusu, przemierzyliśmy Salwador z jednego krańca na drugi, zatrzymując się na moment tylko w stolicy i kończąc naszą podróż na kolejnym przejściu granicznym. Do Hondurasu musieliśmy wrócić, by zobaczyć Copan, gdzie mamy zamiar wybrać się jutro z samego rana. Później strzała do Gwatemali i tyle nas tu widzieli.

16.04.2014
El Poy - Copan

Dalej tu jesteśmy. Zupełnie niepotrzebnie po przyjeździe do Copan daliśmy się namówić na wynajęcie hotelu. Wprawdzie ten zaskakuje luksusem, no ale lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy od razu uderzyli do Gwatemali. Jutro bowiem będziemy musieli polować na autobus do Flores, a w trakcie świąt to ponoć nie takie proste.

Ale po kolei. Spod granicy do Copan wyruszyliśmy o świcie busem, w którym liczba pasażerów trzykrotnie przekraczała maksymalną liczbę miejsc, jaką na myśli musiał mieć projektant tego wehikułu. Poważnie, ludzi było w środku tyle, że dziwię się, iż pojazd w ogóle był w stanie ruszyć z miejsca. Całe szczęście, że do środka nie pozwalano wchodzić obnośnym sprzedawcom, to dopiero byłaby katastrofa.
tikal

Na miejscu, jak wspomniałem, wynajęliśmy pokój i ruszyliśmy w kierunku ruin. Aż dziw, że znajdują się one tylko o kilometr od miasta i da się dojść tam nie niepokojonym przez taksówkarzy. Ich rolę zresztą przejęli w Copan właściciele koni, oferując turystom możliwość przejażdżki po okolicy. Samo Copan zaś to niewielka, ale bardzo przyzwoita miejscowość, wyróżniająca się pozytywnie na tle innych honduraskich miast. Nie ma tu tyle śmieci i ponoć trudniej dostać nożem pod żebra.

Co do zaś samych ruin, świątynie Majów na pewno warto zobaczyć, ale 15 dolarów za wstęp nieco boli. Co więcej, za każdą dodatkową atrakcję na miejscu trzeba oddzielnie zapłacić, a cennik dla turystów jest astronomiczny. Chcesz rzucić okiem na muzeum? Płać 7 USD. Spacer podziemnym tunelem? Kolejne 15 USD. To ja jednak podziękuję. Choć do tunelu i tak się wbiłem, ale takiego raczej nieoficjalnego. W środku poza gołymi ścianami, ciemnością i brudem nic nie było, no ale w tym oficjalnym nie ma ponoć wiele więcej.

Wieczorem czekała nas miła niespodzianka. Okazało się, że koło głównego parku po zmroku ustawiają się stragany z tanim jedzeniem. Rozsmakowaliśmy się w pikantnym tacos i na kolację wydaliśmy tyle pieniędzy, że musieliśmy szukać jeszcze kogoś, kto wymieniłby nam dolary na kolejne lempiry. Przy okazji znaleźliśmy też pocztę, pierwszy taki budynek od przeszło dwóch tygodni, więc wypisałem w końcu pocztówki. Ale wysłać już ich nie zdążyłem, bo było zamknięte. Wygląda na to, że kartki z Panamy, z pozdrowieniami z Hondurasu, będę musiał wysłać z Gwatemali. I znowu wyjść na nienormalnego.

17.04.2014
takie widoczki można spotkać w dżungli
Copan - Flores

Przez ostatnie dni podróżowaliśmy bardzo dużo rozmaitymi środkami transportu, ale po raz pierwszy od rozpoczęcia wyprawy poczułem, że tego już za wiele. Siedem godzin w pozycji siedzącej to zdecydowanie za dużo. Jasne, robiliśmy już dłuższe odcinki i to całkiem niedawno, ale w tych dziczowatych autobusach człowiek prędzej czy później dostaje w głowę. Chyba skończyły mi się tematy do przemyśleń, albo skumulowało się zmęczenie z kilku ostatnich dni, bo zamiast siedzieć twardo w miejscu i uciekać tylko w krainę wyobraźni, wierciłem się przez całą drogę, próbując znaleźć najwygodniejszą pozycję do spania. A było mi cholernie niewygodnie.

Nie chciałem już pisać nic o warunkach w jakich się przemieszczamy, bo nie odbiegają one znacznie od tego, co miałem okazję poznać już wcześniej w Azji, ale dla zabicia czasu trochę sobie pomarudzę. Zacznę od rozmiaru siedzeń. Jasne, wiem, że graczem NBA nigdy nie byłem i nie będę, ale i tak niemal wszystko jest tu na mnie za małe. O ile w większości autokarów szerokość krzesełek jest jeszcze normalna, zdecydowanie brakuje miejsca na nogi.

Ale są też chicken busy. Sprowadzone ze Stanów szkolne autobusy, w zbyt kiepskim stanie, by wozić usańskie dzieci do podstawówek, służą mieszkańcom Ameryki Środkowej do codziennej komunikacji. Jak idzie się domyśleć, pojazdy projektowane pod tyłki kilkulatków, nieważne jak otyłych, oznaczają przejazdy z kolanami pod samą brodą. Do tego siedziska instalowane są w nich potrójnie, a nie parami, co zwiększa jeszcze zagęszczenie pasażerów na metr kwadratowy.

A to nie wszystko. Od Panamy po Meksyk nie istnieje coś takiego, jak limit miejsc w środkach transportu. U nas też ludzie jeżdżą poupychani jak sardynki, ale dotyczy to tylko miejsc stojących. Jak siedzisz, jesteś panem swojego krzesełka, o ile nie wygoni cię stamtąd gromada emerytów, nie mających nic innego do roboty, jak jeździć po mieście od świtu do "Mody na sukces". Tu tymczasem na siedzeniu obok może wylądować cała rodzina. Tak, na jednym krzesełku. Widziałem już matkę z trójką dzieci, jak konstruowała z nich piramidę, byle wszyscy mogli przyjąć pozycję siedzącą. Nie ma szans, by któreś dziecko nie wlazło ci prędzej czy później na głowę. Spróbujcie wytrzymać tak trzygodzinną jazdę.

łóżka z pluskwami
Amerykanie nie są też tak mali jak Azjaci, a to rodzi kolejne komplikacje. Nie raz już siadałem w chicken busie na potrójnym krześle koło osoby zajmującej półtora siedzenia i wypełniając samemu pozostałą przestrzeń, by po chwili dosiadła się do nas trzecia osoba, jak na złość do tego przy kości. Jak znajdujesz się w takiej sytuacji przy oknie, jesteś zwycięzcą, ale w dwóch pozostałych pozycjach, albo zgniatają cię dwa spocone ciała, albo wisisz na jednej czwartej pośladka i złorzeczysz na ruch na korytarzu.

A jest on kurewsko intensywny. Na każdym przystanku do środka wbija się nawet kilkunastu obnośnych sprzedawców, drąc mordę "woda, owoce, przekąski" i podtykając pod nos rozmaite produkty. Przejdzie jedna rundka i wszystko zaczyna się od nowa, jeszcze na tym samym przystanku. Bo a nuż ktoś zdążył zgłodnieć w te pół minuty.

Cholera, kończą mi się pomysły, co opisywać, a tu nawet nie połowa drogi. Jest niemożliwie gorąco, nie ma w środku klimy, a okna się nie otwierają. Parodia. Jak jedziemy to chociaż przez lufcik w dachu wpada do środka powietrze, ale jak na autobus jadący przez pół kraju, zatrzymujemy się zdecydowanie za często i za długo.

Dodano duuużo później: Flores! Udało się, dotarliśmy, choć po przeszło ośmiu godzinach. Na miejscu, wprawdzie na totalnym odludziu, znaleźliśmy pokój za 5 dolarów, co jak na święta i fakt, że to miejscowość turystyczna, jest oszałamiająco dobrą ceną. Zamiast światła w łazience mamy wprawdzie mrówki, ale nie można mieć wszystkiego. No i w pobliżu serwują naprawdę dobre naleśniki. Dawid oburza się, że je tak nazywam, zamiast używać słowa tortilla, ale dla mnie to naleśniki. Tortilla jest za sucha i mocno zalatuje mąką kukurydzianą. A te naleśniki są doskonałe.