wtorek, 28 kwietnia 2015

Słów kilka o syndromie postparadise - część 1

Pisałem ostatnio krótko o swoim powrocie z Afryki i nieprzyjemnym zjawisku jakie mi towarzyszyło. Ogólna depresja, niesmak do Starego Kontynentu, szok cenowy i inne objawy wskazywały na - jak to sam nazwałem - syndrom postparadise. Gdy stanąłem na lotnisku El-Prat w Barcelonie zanim wsiadłem do autobusu zachciało mi się płakać, na myśl o tych pięknych chwilach spędzonych w fascynującym, odmiennym Czarnym Lądzie. Ciało nie chciało się przystosować do chłodnego kwietnia i wydawało się, że tamten świat nie był rzeczywisty, a jedynie istniał jako alternatywny w wyobraźni...





Dla niewtajemniczonych małe wyjaśnienie. Przez ostatnie trzy lata pracowałem pół roku na farmie w Irlandii, a kolejne parę miesięcy w roku spędzałem w podróży, trochę w Polsce, ale głównie czy to w Europie czy to w Azji, a tej, ostatniej zimy postanowiłem wyruszyć z Bydgoszczy mniej-więcej-lądem do Gwinei Bissau.

Taki lifestyle oprócz tego, że jest ciekawy i nietypowy, niesie ze sobą wiele nieudogodnień. Można tu wspomnieć o braku opcji na edukację, karierę zawodową, dorobienie się (czegokolwiek), stałe kontakty z rodziną czy jakikolwiek w miarę trwały i rzutujący na przyszłość związek z (śliczną i mądrą) kobietą oraz wspomniana depresja poprzyjazdowa. Nie mniej takie coś wybrałem świadomie i konsekwentnie. Istnieją spore plusy, np. możliwość podróżowania przez parę miesięcy w roku, poczucie wolności i ogrom pustego czasu, który można sobie dowolnie wypełnić. No, ale do rzeczy. Miało być o depresji powakacyjnym, czyli syndromie postparadise.

W Gambii, w której zasiedziałem się najdłużej, spędziłem około 2 miesiące i był to czas wystarczający by totalnie się rozleniwić, zakorzenić lekko w afrykańskim środowisku, a także znienawidzić Europę za jej głupie unijne normy, za zimną zimę, za drogie piwo i pracowanie do emerytury. Gdy wracałem przez Hiszpanie do Polski, to nawet ta wesoła Barcelona wydawała się być smutna. Syndrom postparadise dotknął mnie już kilkukrotnie, chociażby po przeprowadzeniu się z Turcji, czy po powrocie z Filipin. Aczkolwiek dotknął nie tylko mnie, a wielu z moich znajomych.

Na jednym z forów poświęconych, (nazwijmy to) stylowi życia, opisałem swój problem bolesnej depresji związanej z powrotem z raju do szarej, europejskiej rzeczywistości. Tego jak boleśnie zmienić szorty i klapki na kurtkę jesienną i buty. Jeden z użytkowników doradził mi medytację, która w mig powinna mnie zbalansować. Odpisałem mu w skrócie:

Wróciłem właśnie z 30 stopniowego spalonego słońcem wybrzeża Zachodniej Afryki, gdzie mój dzień polegał na tym, że wstawałem o 10, szedłem na przydomowy basen, potem załatwiałem jakieś drobne sprawy, kiedy moja dziewczyna o wyglądzie czarnej modelki szła na bazar kupić świeże wyłowione z oceanu ryby. Potem po obiadku i chwilach spędzonych w sypialni szliśmy na plażę, dyskotekę, czy gdziekolwiek, a czasem wieczorem wyskakiwałem sam do lokalnego baru, gdzie piwo było po 2,60 zł.
Teraz wrócę do Irlandii, w której na wejście. wiatr i deszcz uderzy mnie w twarz, gdzie będę musiał pracować po 50-70 h w tygodniu, dojeżdżać rowerem do pracy, wstawać o świcie, jeść w kółko chleb tostowy i ser z Lidla przez parę miesięcy, a moje życie towarzyskie ograniczy się do wypadu raz na kilka tygodni do pubu, gdzie piwo kosztuje 4,5 euro. Pieprzona medytacja nie pomoże.

Mały filmik na rozweselenie, w którym nasz polski kolega meczy angielski z tubylcami.

Przeczytałem swoją pełną żalu wypowiedź, a potem popukałem się w czoło. Mam po prostu za dobrze. Przecież i tak wracam do Irlandii, złej macochy, by znowu mieć na jakiś kozacki trip. Nie mniej temat pozostawał otwarty. Jak radzić sobie z powrotem z „raju”?

Aby w pełni zrozumieć omawiane zjawisko skupmy się na różnicach pomiędzy dwoma miejscami pomiędzy, którymi się przemieszczam. tzw. rajem czyli załóżmy „krajem Trzeciego Świata” takim jak. Brazylia, Filipiny, Gambia, a krajem powrotu czyli Polską, Irlandią czy innym krajem zachodnim (czyt. dobrobytu). Jednakże to nastąpi w poście za kilka dni.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Refleksje po powrocie z afrykańskiego raju

Całkiem niedawno, bo zaledwie dwa tygodnie temu wróciłem z gorącej Afryki na, jak to się mówi, Stary Kontynent. Ledwo otrzepałem się z kurzu, a już dopadła mnie europejska atmosfera. Przyjazdowi mojemu towarzyszyła wielka depresja, która miała podobne podłoże jak ta z zeszłego roku, gdy przyleciałem z Filipin. Nazwałem ją nawet syndromem porajskim, bo jak się okazuje dotyka ono całkiem spore grono podróżników. Trzeba będzie kiedyś to zjawisko sklasyfikować i opisać.

W międzyczasie spotkałem się z rodzicami w Barcelonie i dobrze się stało, bo niewiele mam ku temu okazji. Nie obyło się bez międzypokoleniowych kłótni, ale koniec końca warto było, bo rodzinę też trzeba od czasu do czasu zobaczyć. Zrozumiałem również, że Europa to już za mało i chciałbym jedynie odwiedzić jeszcze Albanię, Mołdawię i osławiony Amsterdam. Do reszty miejsc już mnie nie ciągnie... No, może Portugalia byłaby przyjemna i na pewno miło byłoby znowu zagościć w Budapeszcie. Nie mniej – Europa może poczekać. Teraz trzeba snuć plany podbojów dalszych, egzotycznych obszarów.

Ucierpiał mocno mój portfel. I nie tylko przez sielankę jaką sobie zafundowałem, ale przez brak przychodów. Nie mogłem nawet wykonywać drobnych opeacji online z powodu częstych przerw w dostawie prądu do afrykańskich domów. Nie pracowałem łącznie od Dnia Niepodległości, czyli od 11 listopada do... 20 kwietnia. Dobrze się stało, że w Marsylii na lotnisku zablokowałem sobie niezdarnie kartę do bankomatu. Dzięki temu, gdy pojawiłem się w Irlandii na lotnisku wciąż miałem na wodę i taxi. Co robiłem od jesieni do wiosny? Dużo. W międzyczasie imprezowałem, odwiedziłem na dwóch kontynentach łącznie 10 państw, poznałem setki nowych osób i spotkałem kilka uroczych dziewczyn, które po dzień dzisiejszy tkwią gdzieś w wspomnieniach. Przywiozłem też tonę wspomnień i myślę, że wkrótce coś wobec tego na blogu naskrobię.

Afryka dużo mnie nauczyła, ale nie będę się tu wysilał na ckliwe, piękne słowa. Trzeba pojechać i zobaczyć samemu... Na deser, zdjęcia. Do National Geographic raczej nie trafią, ale popatrzeć można.

Miejscowy gang. Lider zasłania twarz koszulką.

Ta instytucja istnieje niemal wszędzie.

Prawie jak w reklamie Milki.

Piękny widoczek w Maroku.

Miejscowy transport publiczny.

Tanio i do syta!

Ładne to i pożyteczne.

Skwaszony, bo po dłuuugim spacerze.

Kobiety co prawda nie w kuchni, ale też fajnie.

Ja z ziomami.