sobota, 25 października 2014

MISJA TUŁACZ: Perypetie w malezyjskiej metropolii (Kuala Lumpur, Malezja)



Kuala Lumpur jak na stolicę było miejscem po pierwsze nazbyt spokojnym (nie licząc częstych korków), po drugie nazbyt przyjaznym, po trzecie zbyt czystym. Miasto pomimo swojej stosunkowo małej powierzchni (pół Warszawy) jest dosyć mocno zaludniona (6891/km2). Ludzie. Być może miałem takie wrażenie tylko dlatego, że wróciłem z głośnych i brudnych Indii.

Moja host-Joanne okazała się być ciepłą i pozytywnie nastawioną do świata osobą, bo kiedy nawet narzekała na pracę ze swoją rodziną w piekarni, to i tak była zadowolona ze swojej sytuacji. Dziwny system pracy ustalony przez jej brata sprawiał, że była skazana na przekładanie bułeczek od świtu do nocy. Dzięki temu, że zamieszkałem z jej rodziną codziennie miałem świeże, malezyjskie pieczywo prosto z pieca! 




Widok w centrum, który się nie nudzi.
Samo przebywanie w KL napełniło mnie wielką radością, bo wydało się „place to be”. Kilka aspektów, które sprawiły, że mój pobyt w Kuala Lumpur stał się rapsodią:

Doskonała komunikacja
Pomijając problem korków, które pojawiają się w bliżej nieokreślonej porze popołudniu i trwają aż do późnego wieczoru, KL oferuje swoim mieszkańcom niesamowite wręcz rozwiązania komunikacyjne (kolejki: Rapid i Monorail, autobusy, taksówki, bezpłatne autobusy dla turystów, wynajem motorów).

Przepyszne jedzenie na mieście
Próbując to ująć w jednym zdaniu, powiem że KL jest chyba NAJLEPSZĄ destynacją w Azji jeśli chcesz spróbować jak największej ilości egzotycznych kuchni: od irackich pierożków po koreański ramen.

Bukit Bintang - bardzo spokojnie jak na centrum metropolii.
Czystość i porządek
KL jak na stolicę jest wyjątkowo schludnym miastem i nawet tereny budów wydają się być uporządkowane biorąc pod uwagę, że to Azja.

Fantastyczna pogoda
Średnia temperatura 28 C przez cały rok sprawia, że KL jest cudownym miejscem do życia.

To żarełko kosztowało 5,50 zł.
Zgranie 3 kultur
W metropolii żyją zgodnie trzy kultury/religie: Hindusi (hinduizm), Malezyjczycy (islam) oraz Chińczycy (konfucjanizm/buddyzm). Pomimo tak ogromnych różnic mieszkańcy żyją zgodnie i generalnie nie istnieją „żywe” konflikty na podłożu etnicznym.

Niskie ceny
Malezja jest generalnie krajem tańszym od PL, a szczegółowo o tym pisałem tutaj.

środa, 15 października 2014

MISJA TUŁACZ: Ceny w Malezji


Ceny w restauracji sushi w centrum Kuala Lumpur wyglądały bardzo korzystnie.


Ceny w Malezji
Na wstępie muszę wyjaśnić, że post powinien się w zasadzie nazywać ceny w Kuala Lumpur, jako, że tam głównie rezydowałem w Malezji. Mimo, że podaję ceny stołeczne, nadal nie należą one do wysokich.
W dzień pisania tego postu ringi malezyjski w stosunku do złotówki wypadał tak:

1 MYR = 1,008 PLN

Malezyjskie banknoty prezentują się całkiem sympatycznie.


czyli właściwie dokładnie to samo. Kiedy byłem w Malezji różnica była nieznaczna i wynosiła jakieś 15 groszy, ale dla własnej wygody założyłem przelicznik 1:1.  Ceny w dużym skrócie przypominają Polskę sprzed lat:

Jedzenie:
woda 0,5 l - 0,9-1,5 M$
woda 1,0 l - 0,9-2,5 M$
mirinda 0,5 l - 2,20 M$
Cappuccino - 4-7 M$
ciasto w kawiarni -  5-8 M$
Główka sałaty –
2-3 M$
bochenek chleba 1,2-5 M$Mleko 1l –  5,5-9,9 M$
Obiad w knajpie – 7-60 M$
1kg bananów - 2,5-5 M$
1 kg pomidorów - 2,5-4 M$
1 kg ziemniaków - 3-5 M$
1 kg cukru - 2,5-3 M$
tabliczka czekolady - 2,5-12 M$

środa, 8 października 2014

MISJA TUŁACZ: Pierwsze wrażenia z KL (Kuala Lumpur, Malezja)

Lotnisko w Kochi, Indie
W samolocie siedziąca obok mnie 60-letnia Australijka zdążyła mi opowiedzieć skróconą historię swojego życia, wspomnieć o problemów zdrowotnych jej męża, zdradzić szczegóły dotyczące urodzin jej wnuczki celebrowanych w Indiach oraz zrobić mały wykład co w jej kraju wypada, a co nie. Dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy m.in. o istnieniu pasty Vegemite, którą mieszkańcy kraju kangurów podobno uwielbiają. Mi ona osobiście nie zasmakowała i podobną rzecz próbowałem w Irlandii.Na koniec lotu napisała mi na kartce swój adres i powiedziała, że ugości mnie na swojej farmie w okolicach Foster. Sama dziwiła się sobie, co mi proponuje, bo zauważyła, że jestem przecież całkowicie obcym człowiekiem, ale powiedziała, że dobrze mi z oczu patrzy.


Towarzyszka mojej podróży prezentuje Vegemite.
Sam lot AirAsią mógłbym określić jako najbardziej rozrywkowy. Miałem przyjemność latać z różnymi liniami pasażerskimi i na różnych trasach, ale takiego show jakie zapewniła obsługa dawno nie widziałem. Wszystko za sprawą optymistycznych stewardów, którzy powietrzne kelnerstwo sprowadzili do miana sztuki. Jednym ze smaczków było m.in. odśpiewanie sto lat dla jednego z pasażerów, który miał właśnie urodziny.
 
Samoloty AirAsia prezntują się dosyć dobrze jak  na taniego przewoźnika.



Tym razem czekanie na pieczątkę w paszporcie zajęło mi rekordowo dużo czasu, jako że niefortunnie ludzie "wylali się" z kilku lotów w jednym momencie. Aczkolwiek kolejki to powszechna rzecz w Azj, więc w ogóle się tym nie przejąłem.

Kolejka do okienek wizowych na lotnisku.

***

W autobusie z lotniska poznałem z kolei wyluzowanego Australijczyka (nomen omen), który zaraz po zajęciu fotela wymieszał sobie mała buteleczkę Johnego Walkera z colą w puszce. Pogadaliśmy nieco o podróżach, Londynie, Azjatkach i o malarii oraz tanich hostelach. Właściwie standardowe tematy wśród backpackerów.

Na głównej stacji w Kuala Lumpur siedziała obok KFC blondynka, która wydawała się zmartwiona. Okazało się, że nie ma gdzie spać, bo jakiś jej znajomy nawalił i nie odebrał jej z lotniska. Pieniędzy nie mogłem dać, bo taką mam zasadę, ale zostawiłem jej swój numer na wszelki wypadek. Łotyszka podziękowała i w tym momencie zjawiła się Joanne - moja hostka.
Joanne chce pomóc "bezdomnej" Łotyszce.
***

Kuala Lumpur od początku mnie oczarowała, ale jednocześnie sprzedała siarczysty policzek pokazując, że Warszawie jeszcze dużo brakuje. Nie mniej Malezja na pierwszy rzut oka wydawała się przyjemna. O tak! To dobre słowo... Nie minęła doba, a ja już po raz piąty wypełniałem sobie żołądek jakimś dobrym obiadem z kurczakiem/wieprzowiną w roli głównej. Kuala Lumpur, to najlepsze miejsce w Azji na kulinarną podróż. Nikt mi tego argumentu z ręki nie wytrąci.

Pokój , w którym miałem spędzić następne kilka dni był o skromnym wystroju, ale z szafami, z wiatrakiem i kilkoma spiętrzonymi materacami formującymi łóżko wydawał się być czterogwiazdkowym hotelem. Wreszcie poczułem, że swoje zaniedbane w Indiach ciało doprowadzę do jakiegoś balansu.

Okolica domu Joanne.
 
Mama Joanne powiedziała do mnie na dobranoc: "Nie zapomnij zamknąć drzwi, bo małpy wchodzą do domu."
Nie kłamała. O 3:00 w nocy obudził mnie małpiszon grasujący w kuchni.

środa, 1 października 2014

MISJA TUŁACZ: Pożegnanie z Indiami (Kochi, Indie)

Nikt mnie nie chce...Amala Paul





Ernakulam skrywało w sobie kilka mniejszych atrakcji, które odkrywałem w leniwym tempie. Dzielnica wokół mojego ho(s)telu okazała się na tyle przyjemna, że poczułem iż mógłbym nieco tu pomieszkać. Kto wie? Może za parę lat…

Moja ulubiona knajpka w Ernakulam, jak zwykle pełna.
Na ulicy spotkałem dwie blondynki, z których jedna okazała się Belgijką, a druga Polką. Podążały właśnie w kierunku portu do Kochi, które właściwie było oddalone zaledwie 10 minut rejsu od Ernakulam Town. Wspólna rozmowa i zdecydowaliśmy się razem połazić, pomimo że dziewczyna z kraju czekoladek, wzięła mnie chyba za naciągacza.



Tam w drugą stronę juz Morze Arabskie.
Kolejny przysmak - suszone ryby.

Kościoły katolicke są w Kerali utrzymane w dobrym stanie.





Wspomniana Polka mieszkała właśnie w Hyderabadzie, gdzie odbywała praktyki i nakreśliła mi o dziwo wizję tego miasta jako bezpiecznego. Z prostego równania matematycznego w mojej głowie:

Blondwłosa Polka + Indie x islam = !!!!

Ta jednak upierała się i tłumaczyła, że nie tylko w Hyderbadzie, ale ogólnie na całym Półwyspie Indyjskim nic złego ją nie spotkało. Warszawianko! Jeśli to czytasz, to mocno pozdrawiam i dziękuję za wspólne zwiedzanie!
Radiowóz.

***

Któregoś wieczoru pierwszy raz w Indiach odczułem pikający alarm w głowie. Lekki strach. Jeszcze nie wiedziałem czemu, ale okolica nie była sprzyjająca i wielu Hindusów skorych do zaczepki bardziej mnie zdziwiło niż przestraszyło. Na wszelki wypadek wracałem do hotelu z kamieniami w kieszeniach. Recepcjonista poprosił mnie bym dla własnego bezpieczeństwa nie wychodził po nocy, co dowodziło, że moje odczucia nie były takie znowu bezpodstawne. Ach te Indie…

***

Ostatniej nocy w Indiach wybrałem się do kina, które było zaledwie 5 minut drogi pieszo od mojego hotelu. Właściciel, jak mu powiedziałem, gdzie idę, to trzy razy się dopytywał, czy dobrze zrozumiał. Nie miałem czasu na wyjaśnienia, bo na zegarku była już dwudziesta pierwsza i myślałem, że na nic już nie zdążę. Tymczasem musiałem jeszcze zaliczyć toaletę, bo masala mushroom po za tym, że była ostra, to od kardamonu i gwiazdek anyżu stała się jeszcze radioaktywna.
Jeden z najbardziej aromatycznych i najostrzejszych posiłków jakie kiedykolwiek jadłem.
W kasie skończyła się długa kolejka, więc pośpieszyłem się do lady z nadzieją, że są jeszcze jakieś wolne miejsca.

- Poproszę bilet.
- Na jaki film?
- Na jakikolwiek.
- Może na Oru Indian Pranayakadha? Zaczyna się za dziesięć minut.
- Jasne! – powiedziałem, bo co mi to robiło jaki to film. I tak wszystkie taki same, taneczne, śmieszne…

Kupiłem, bo nigdy wcześniej nie jadłem.
Usiadłem w zapełnionej już sali, która miała stare, drewniane siedzenia. Kiedy rozpoczął się seans na początku nieco nie nadążałem za gagami i śmiech wszystkich do publiki mnie dziwił. Po chwili jednak zacząłem nadążać za fabułą. Chodziło o to, że główny bohater rozwijający swoją karierę w partii politycznej spotkał niejaką Irene, która była uwikłana w jakieś dziwne problemy. Przez pół filmu cielęcym spojrzeniem w stylu „nikt mnie nie chce” rozwalała publikę, a główny bohater decydował się czego chce w życiu przez kolejne 2 h filmu. Panna Irene grana przez Amalę Paul była jednak przeurocza i długość filmu łagodziła. Ach! Zakochałem się! W Indiach oczywiście.

Mix przekąsek. Moje ulubione pikantne, żółte.
W przerwie, gdy okazało się, że sprzedają tylko jakieś dziwne, słone ciastka, dwóch młodych, wystylizowanych chłopaków zagadało do mnie. Okazało się, że znają parę słów po polsku: k**wa i kilka innych. Pracowali kiedyś w UK. O naszym kraju słyszeli i niezmiernie Polaków lubią.

***

Taksówkę miałem mieć podstawioną przed hotelem wcześnie rano. Właściciel nakręcił jakiegoś znajomego kolegę. Podałem połowę jego ceny. Zgodził się.


 
filmik pokazuje nieco klimatu z seansu kinowego



Tutaj nieco radośniejsze spojrzenie.