niedziela, 31 maja 2015

Misja Tułacz 2 - z Bydgoszczy do Gambii trailer!

Mam dla Was nielada gratkę. Oto link do trailera serii o mojej
podróży z Bydgoszczy do Gambii, w Afryce. Odcinki już wkrótce na
youtubie.



Kickass for you. There is a link to the trailer of
serie showing my travel from Bydgoszcz, Poland to Gambia, Africa.
Episodes soon on youtube.


piątek, 29 maja 2015

Misja Tułacz 2 #02 - w stronę Włoch zmierzam


Zdomu Evelynn wyruszyłem wcześnie rano w kierunku autostrady. Łóżko przyciągało mnie z siłą kowala, ale musiałem się ruszyć, bo do Afryki parę tysięcy kilometrów. Drzwi zostawiłem otwarte, bo pożegnałem się z moją hostką poprzedniego wieczoru. Wyszedłem w ciemną, jeszcze noc, choć miał być cudny, lichtensztajski poranek.

Poszedłem jak mi się zdawało w dobrym kierunku, tj. na autostradę do Szwajcarii, ale po jakiś 20 minutach stwierdziłem, że dosłownie nie tędy droga. Poranni kierowcy śpieszący się do pracy niechętnie na mnie reagowali.



Stałem przy jednej z głównych dróg z Shan do Vaduz, jeśli nie jedynej. Nie było znowu, aż tak zimno, bo nie szalał syberyjski mróz, ale ciepło to na pewno nie było. Ubrałem się na cebulkę i miałem na sobie najlepsze (czytaj najcieplejsze ciuchy). Bielizna termoaktywna się sprawdzała, ale musiałem wciąż się ruszać, by jako tako ta krew w żyłach krążyła.

Chłód powoli mnie wykańczał, więc otworzyłem plecak i zacząłem wcinać kabanosy (jeszcze z Bydgoszczy). Zawsze warto coś zjeść, bo jakiekolwiek kalorie grzeją choć trochę. Stałem tak sobie na parkingu przy stacji benzynowej i sklepie spożywczym. Zachciało się ciepłej herbaty w plastikowym kubku, ale na stacji nie było.

Widoki, jak to w Alpach, cudne. Szwajcarskie autostrady są jednymi z najpiękniejszych na świecie.


Podjechała spora ciężarówka z dostawą jakiś warzyw. Facet w sile wieku wyskoczył z kabiny i poszedł otwierać burty. Zapytałem czy mnie podwiezie do Vaduz. Nie zgodził się. Lekki wkurw. Krzyknął nawet, żebym stanął dalej od jego ciężarówki. Debil. Czekam i czekam przy tej drodze machając kciukiem do nadjeżdżających mi aut. Wytrwale, bo już 40 minut w tym samym miejscu. O! Dostawa pieczywa. Znowu próbuję. Kolejna odmowa. Kierowca nie rozumie idei autostopowania. Kiedy mówię mu, że jadę do Afryki patrzy na mnie jak na debila.


W końcu pojawiła się życzliwa para, która akurat jechała do pracy. Wzięli mnie do środka przepraszając, że mogą mnie podwieść jedynie kilkanaście kilometrów. Dobre i to. Trafiłem w miejsce obok przystanku autobusowego, gdzie kilka dni wcześniej życzliwy, bogaty Hindus kupił mi bilet i dzięki niemu nie musiałem spacerować do Vaduz. Teraz też miałem trochę szczęścia, bo kolejni kierowcy podwozili mnie, co prawda jedynie o kilka kilometrów, ale zawsze do przodu.

Trafiłem w końcu w miejsce, gdzie Liechtenstein już się kończył. W międzyczasie zrobiło się jasno, bo chyba było mocno po ósmej. Cieplej się za to nie zrobiło i twarz miałem zapewne czerwoną jak bezdomny. Nie miałem się gdzie schować, bo wszystkie sklepy jeszcze pozmykane. Droga zapełniona samochodami, ale zabrać nikt nie chciał. Nawet już mi się odechciało przeklinać i tylko liczyłem, że trafię na jakieś ogrzewane auto bezpośrednio do Włoch. Nie zapowiadało się jednak.

Wsiadłem do autobusu, a jako, że byłem jedyny na tym przystanku to kupiłem bilet, bo wsiadało się przy kierowcy. Bilet kosztował 3,5 franka i był chyba najdroższy przejazd miejską linią ever w stosunku do długości trasy. Przejechałem dosłownie kilka minut i bum, koniec trasy. Byłem już w Buchs. Mogłem wsiąść jakieś pół godziny wcześniej na dworcu w Vaduz, ale nieznajomość mapy się mści zawsze.

Na autostradzie nie zatrzymał się nikt przez chyba dobre 45 minut. Chyba muszę poważnie pomyśleć nad zakupem jakiś jaśniejszych ciuchów, bo granatowo-czarny strój chyba nie budzi zaufania. W końcu trafiłem na gościa, a raczej on na mnie, który jechał tą samą trasą, którą zamierzałem pokonać. Młody facet był obywatelem Liechtensteinu, ale na stałe mieszkał w Berlinie. Pojechał raz motorem ze Szwajcarii do Senegalu. Cała trasa super, ale niefortunnie w Dakarze miał wypadek i rozwalił i nogę i motor. Pogadaliśmy sobie nieco o Afryce i niestety, ale on musiał mnie wysadzić, bo jechał w inną stronę.



czwartek, 21 maja 2015

Jestem turystą

Ostatni spór w komentarzach pod moim postem o syndromiepostparadise, czyli bolesnym powrocie z fantastycznej Afryki toszarej Europy popchnął mnie w stronę rozmyślań na temat kto jest podróżnikiem, a kto turystą. Jedna z moich wieloletnich koleżanek uparła się, że jestem turystą. I pewnie miała rację.

Hahaha! Sama prawda.


Najpierw, by zastanowić się kim jest turysta czy podróżnik należałoby te dwa pojęcia chociaż ogólnie zdefiniować. Najprościej byłoby napisać, że turysta uprawia turystykę, a podróżnik podróżuje. Po za tym turysta będzie w hawajskiej koszuli i z olejkiem do opalania, a podróżnik w koszuli ala Indiana Jones i z kompasem... Sprawa jest jednak znacznie bardziej skomplikowana.
Podążając za wikipedią:

Turystyka rozróżnia pojęcia turysty i odwiedzającego. Głównym czynnikiem odróżniającym jedno od drugiego jest czas pobytu w pewnym miejscu. Zanim jednak poznamy ten podział, ogólnie rzecz biorąc:
  • odwiedzający - to każda osoba, która podróżuje z miejsca znajdującego się poza jej codziennym otoczeniem na czas nie dłuższy niż 12 miesięcy (inaczej będzie traktowana jako miejscowy), jeśli podstawowym celem podróży nie jest podjęcie działalności zarobkowej w odwiedzanym miejscu.
Odwiedzający według powyższej definicji, dzielą się na turystów oraz na odwiedzających (jednodniowych). Różnica polega tu na tym, że turysta korzysta w odwiedzanym miejscu z noclegu, natomiast odwiedzający nie używa tego typu obiektów zakwaterowania.
Warto dodać, że turysta uprawia turystykę, a ona oznacza całość zjawisk społecznych, ekonomicznych i przestrzennych związanych z przemieszczaniem się poza miejsce stałego zamieszkania, przemieszczanie to powinno spełniać pewne warunki: trwać ponad 24 godziny, być dobrowolne oraz mieć charakter niezarobkowy".

Z przymrużeniem oka.


Zatem tak. Na pewno spełniam te trzy warunki, bo w Afryce niezarabiałem, nikt mnie tam nie pchał i przebywałem tam dłużej jakdobę. Ot, wypisz wymaluj turysta. 

Teraz przyjrzyjmy się kim jest podróżnik.Wikipedia jest tu niezbyt klarowna bo zakłada jedynie, że „podróżnik to osoba odbywająca podróż”. Trochę to mało informacji, ale idąc tym szlakiem przyjrzyjmy się czym jest podróż.

Definicja podróży nieco zmieniała się na przestrzeni lat. Na początku miała swój wyraźny cel i czasami przeradzała się w wyprawę (gdy brano zapasy jedzenie, służbę czy namioty). Co ciekawe okazało się, że według definicji każda wyprawa to podróż, ale nie każda podróż to wyprawa. Przykładowo jeśli przygotowujemy się do 3-dniowego wypadu na grilla 50 km od naszego domu to jest to już wyprawa, bo jest to podróż, która ma cel i do której się przygotowujemy.

W XX wieku podróżny stał się bardziej pasażerem. Tak naprawdę komunikacja tak posunęła się do przodu, że każdy może ten glob dookoła sobie objechać, oblecieć i nie jest to żaden wyczyn. Właściwie to co raz bardziej dociera do mnie, że w możliwościach finansowych i organizacyjnych KAŻDEGO leży odwiedzenie co najmniej jednego kontynentu poza Europą.



W potocznym ujęciu backpackerzy, czyli podróżujący z niskim budżetem gardzą pospolitymi turystami. O ile ci pierwsi chcą poznać realnie kraj, to ci drudzy zostają wewnątrz hoteli, restauracji „dla białasów” i kręca się w okolicach stoisk z pamiątkami. Backpackerzy są oczywiście „prawowici” i tylko oni znają receptę na słuszne odwiedzenie obcej ziemi. Mówiąc już bardziej serio, to osobiście również rozgraniczałem taki podział. Turyści to dla mnie osoby funkcjonujące tylko i wyłącznie wewnątrz turystycznej infrastruktury (np. w tureckim hotelu na all-inclusive). Podróżnik-backpacker to osoba, która stara się poza tę strefę wyjść i żyć przez chwilę tak jak lokalni. Tak mi się przynajmniej wydaje. No dobrze, ale czy jeśli ktoś poleci do Tunezji, a piątego dnia pobytu wyjdzie z hotelu poznać miasto i zgubi się w gąszczu uliczek i wstąpi na herbatę do kogoś do domu to jest już podróżnikiem? A może podróżnik, który przenocuje w hotelu i spotka na korytarzu amerykańską rodzinę staje się turystą?

Cytując za stroną http://thoughtcatalog.com/ jest nieco hipokryzyjne twierdzić, że jako backpacker „ucieka się od turystów samemu będąc turystą”. To jakaś gorzka prawda, w którą nie chcemy uwierzyć. Fakt, że (my backpackerzy) podróżujemy z 15-kilogramowym plecakiem wcale nie czyni nas lepszym ludźmi i nie jest gwarancją tego, że lepiej poznamy jakiś kraj niż „pospolity turysta”.
Jak wiadomo świat nie jest czarny i biały i prawie zawsze po drodze wyskakują jakieś odcienie. Ciężko przecież wybrać jedną trafną definicję czy to słowa turysta czy to podróżnik. Po za tym dla kogoś wycieczka all-inclusive do Egiptu będzie podróżą życia, a dla kogoś innego będzie to zupełnie czymś innym. Dopiero ostatnio to zrozumiałem... Po za tym czy kłócenie się o pojęcia ma jakikolwiek sens? Nomenklatura jest tu drugorzędna. Liczy się pasja przemieszczania się i odkrywania tego cudownego świata.

wtorek, 19 maja 2015

Ceny w Liechtensteinie

Ceny w Liechtensteinie
Jak wspominałem w poprzednim poście, okolice Vaduz przyprawiły mnie o szybsze bicie serca, ale nie tyle z powodu alpejskich widoków co bardziej wysokich cen. Gdziekolwiek się nie pojawiłem, moje brwi unosiły się w geście zdumienia. Przecieranie oczów nie pomagało. Liechtenstein jest kurewsko drogi.
Poniżej kilka przykładowych cen, które upewnią Was (oraz mnie) w tym przekonaniu. W chwili pisania tego tekstu frank szwajcarski w stosunku do złotówki wynosił 3,88 zł.


Salon Mazdy w Liechtensteinie. Chętnych podobno nie brakuje.


Produkty spożywcze
litr mleka - 2,33 CHF (9,02 zł)
6 jajek - 3,5 CHF (13,56 zł)
bochenek chleba - 3,10 CHF (12 zł)
bułka - 1,80 CHF (6,97 zł)
kostka masła - 2,11 CHF (8,17 zł)
1 kg sera żółtego - - 22 CHF (85,21 zł)
1 kg szynki - 23 CHF (89,08 zł)
0,5l wody mineralnej - 1,15 CHF (4,45 zł)
1 l soku pomarańczowego - 2,90 CHF (11,32 zł)
małe opakowanie kawy – 4,90 CHF (18,97 zł)
1 kg cukru – 5,95 CHF (23,05 zł)
tabliczka czekolady – 2,13 CHF (8,24 zł)
Chipsy – 2,40 CHF (9,29 zł)

Liechtenstein leży koło drogiej Szwajcarii, drogiej Austrii i sam jest drogi.

Jedzenie na mieście
zestaw w makdonaldzie – 15 CHF (58,22 zł)

Alkohole
kufel piwa w barze – 4,5 CHF (17,47 zł)
piwko ze sklepu – 2,30 CHF (8,90 zł)
butelka wina – 12 CHF (46,47 zł)

Nocleg
Pokój w przeciętnym hotelu – 22 CHF (85,40 zł)

Rozrywka
karnet dzienny na wyciąg narciarski – 46 CHF (174,66 zł)
karnet 6dniowy na wyciąg narciarski – 188 CHF (729,72 zł)

Komunikacja miejska
bilet komunikacji miejskiej 3,5 CHF – (13,56 zł)

Inne
litr benzyny - 1,8 franka (6 zł)
paczka papierosów – 9,50 CHF (36,80 zł)

Liechtenstein nie nadaje się na tanie wakacje, ale już na zarobek jak najbardziej!

W sklepach często można płacić w euro, ale cóż to za pocieszająca informacja.
Należy dodać, że dla mieszkańców tego pięknego, górzystego państewka ceny mogą wydawać się adekawatne co do ich zarobków. Pensje są tam przecież nawet kilkarotnie wyższe niż w Anglii czy Francji. Nie mniej Evelynn, u której pomieszkiwałem parę dni biadoliła, że okolice Vaduz są cholernie drogie i ona (jak i wiele jej znajomych) jeździ na zakupy spożywcze do pobliskiej Austrii lub Niemiec. Podsumowując... nie jest to kraj na tanie wakacje, ale pewnie fantastyczne miejsce by nieco popracować i odłożyć. Nic tylko uciec z tej drogiej Europy i zamieszkać w raju.

sobota, 16 maja 2015

Misja Tułacz 2 #01 - w stronę Liechtensteinu

Jak zapewne duża część z Was wie. Pracuję w Irlandii jakieś 6-7 miesięcy i oszczędzam jak tylko się da, po to, by resztę roku spędzać w podróży. Od czasu do czasu zostawiam też po sobie ślad w postaci streetartowych malunków.W tym roku zimę postanowiłem spędzić w Afryce. Ten kontynent był gwarancją ciepła, egzotyki, zaskoczeń, fascynacji i pewnie odrobiny strachu. No, a poza tym Afryka jest dzika, a nie znowu tak samo modna jak Azja obecnie.Zatem postanowione. Z Bydgoszczy postanowiłem kierować się gdzieś w okolice Gwinei Bissau albo Gambii.

Mój bliski kolega upierał się, że pomysł wyjazdu z Bydgoszczy przez Niemcy, Szwajcarię, Francję i Hiszpanię do Afryki to głupi pomysł. I owszem, miał rację. Opcja tułaczki przez pogrążoną w zimie Europę Zachodnią była całkiem niemądra i jakoby zrobiona tylko by odhaczyć, ale uparłem się i koniec. Po za tym chciałem rozejrzeć się trochę w okolicach Szwajcarii, bo zawsze zastanawiało mnie czy to rzeczywiście taki bajkowy kraj do życia. W ogóle to wyobrażałem sobie, że jak już przeturlam się przez tę zimną, nieprzyjazną i drogą Europę to gdzieś tam na mnie będą w oddali czekać kraje upalne, pełne miłych ludzi, niskichcen i pięknych, uśmiechniętych dziewcząt.

Przygotowania do wyprawy na 100%.


Z Bydgoszczy znalazłem fuksiarsko podwózkę z blablacar do samego Liechtensteinu. Łatwo i wygodnie. Zadzwoniłem do pana Sławka, z którym wstępnie umówiłem się na wyjazd na początku stycznia. W przeliczeniu na kilometry wychodziło naprawdę śmieszne tanio. Tym samym, kilka dni później bezproblemowo znalazłem się w samym środku Europy Zachodniej. Sam przejazd zajął z dobre kilkanaście godzin, ale szczerze mówiąc kierowca (wspomniany pan Sławek) okazał się takim kozakiem, że tematów do rozmowy nie zabrakło. Wielkie pozdrowienia dla niego!

Widoki eleganckie ;)
Evelynn - młoda nauczycielka matematyki, która gościła mnie w Liechtensteinie w ramach couchsurfingu uratowała mi tyłek. Szczerze mówiąc mocno ucieszyłem się, gdy w ostatnim momencie przed wyjazdem moja skrzynka mailowa powitała mnie wiadomością od niej. „Wyjątkowo mogę Ciebie gościć, ale tylko na parę dni!” Parę dni pasowało mi idealnie, bo i tak po obejrzeniu Vaduz chciałem kierować j a k o ś się w dół w kierunku Hiszpanii.


"Mój" pokoik w Liechtensteinie w domu Evelynn.


Moje oczekiwania co do szwajcarskich okolic pokryły się z rzeczywistością. Niektóre domki umieszczone blisko okolic Vaduz wyglądały skromnie, ale przecudnie zarazem . Krajobraz wygląda jakby został wyjęty spod pędzla pejzażysty. Na jednej z alpejskich łąk brakowało tylko niebieskiej krówki Milki. Niesamowicie wysokie ceny w Liechtensteinie przyprawiły mnie o szybsze bicie serca, ale widoki w Alpach również.

Do kościoła nie chcodzę, ale ten jest przecudny!

To tyle na teraz z podróżniczych opowieści. Część kolejna tutaj.

niedziela, 10 maja 2015

Słów kilka o syndromie postparadise - część 3 Jak leczyć?


Po tym jak biadoliłem w ostatnich postach o tym, jak ciężko było mi powrócić do szarej europejskiej rzeczywistości została jedna rzecz do omówienia. Pozostaje oczywiste pytanie - jak leczyć syndrom postparadise. Czy w ogóle da się powrócić do życia w skostniałej i drogiej Europie? Owszem. Rozwiązanie jest proste. Wystarczy zrozumieć, że „raj” nie istnieje, a jeśli nawet gdzieś jest to dopiero na nas czeka*. Nie mniej przyjrzyjmy się innym poradom.

Tam było lepiej...
 

Pogrzebałem trochę w internecie i okazało się, że istnieje coś takiego jak opisany przeze mnie syndrom postparadise i najbardziej podatni na niego są mieszkańcy Wysp Brytyjskich. Podobno opisywane przeze mnie „chorobsko” dopada aż 4/5 z nich po urlopie. Co więcej mniej niż połowa z nich wraca z urlopu... wypoczęta. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać dlaczego, bo pogoda tam nie zachęca do życia. Przeciętny Angol, gdy wróci do swojej Ojczyzny pełnej grubych lasek, wysokiego czynszu i średnio przyjemnej narodowej kuchni może się załamać. Ginie wszelka motywacja, radość z życia, czy aktywność. Wyspiarze nazywają to czasem „back to work blues”.

Objawy typowe dla syndromu postparadise to:
  • bóle głowy (na samą myśl o pracy)
  • apatia
  • rozdrażnienie
  • spadek nastroju
  • problem ze skupieniem się
  • uczucie przeciążenia pomimo że wróciło się z urlopu (sic!)
  • uczucie dyskomfortu

No dobrze, ale jak leczyć? Oto kilka moich porad.

Święte słowa.


Rada nr 1 – praca to nie piekło
Zorganizuj miejsce pracy. Hej, przecież dopiero co przyjechałeś z raju. Wykorzystaj to jako dodatkową supermotywację do działania. Masz powód by ciężko harować, aby kiedyś zaoszczędzić na domek na Filipinach. Nie traktuj powrotu z raju jako problemu samego w sobie. Wręcz przeciwnie. Potraktuj to jako paliwo do pracy ciesząc się wspaniałymi wspomnieniami.

Rada nr 2 – wracaj powoli
Wszystko powoli. Nie musisz od razu wbiec do biura i dokończyć wszystkie projekty w rekordowym tempie. Wdrażaj się do swojej pracy powoli. Podkręcaj temo subtelnie. Inaczej czeka ciebie wielki psychiczny dykomfort i przeciążenie.

Rada nr 3 - aktywność
Teoretycznie pewnym rozwiązaniem jest solarium, ale osobiście wolę naturalne (i darmowe!) promieniowanie słoneczne. Jest to w zasadzie półśrodek. Lepszym rozwiązaniem jest aktywność fizyczna. Spacery są dobre na wszystko.

Rada nr 4 – postaw na pozytywność
Nie myśl o czymś co było. Wakacje/podróż/urlop/wycieczka się skończyły i nie ma najmniejszego sensu nad tym ubolewać. To zamknięty rozdział. Gdy zrozumiałem, że Gambia to przeszłość i skupiłem się na tym co teraz muszę robić, tu w Irlandii... ożyłem na nowo. Depresyjny nastrój zniknął.

 Profesorek wyjaśnia o co biega w temacie (ang.)

Inne sposoby to m.in. zamówienie od razu biletów na kolejne wakacje/podróż, oglądanie fotek z wypraw, wybranie się na kolację w restauracji, serwowanie sobie posiłków znanych z tropików, słuchanie egzotycznej muzyki, ale też i... alkohol oraz urlop na żądanie. Podobno kriokomora, czyli terapeutyczna kapsuła z niską temperaturą to też dobre panaceum. Nie wiem. Nie próbowałem.

Osobny problem stanowi w ogóle fakt, że wiele osób wybierających się w tropiki po prostu swojej pracy nie lubi. Na to w zasadzie nie ma prostej recepty. Raj nie jest tu przyczyną a objawem naszej depresji. W takim przypadku chyba warto doradzić... zmianę pracy lub stylu życia.

Smutne jest to, że przy dzisiejszym, superszybkim trybie życia co raz trudniej jest... wypoczywać. W świecie co raz większego pędu i wymagań ciężko jest wrzucić mniejszy bieg, a potem z powrotem włączyć turbo. Zatem ten kontrast pomiędzy moim zabieganym życiem w Irlandii, a spokojną sielanką w Gambii tak bardzo mnie zabolał. Mam nadzieję, że swoimi wypocinami pomogę niejednemu powracającemu z „raju”.


* - przynajmniej na mnie

sobota, 2 maja 2015

Słów kilka o syndromie postparadise - część 2

Ostatnio żaliłem się na stan swojego samopoczucia po powrocie z rajskiej Gambii do roboty w Irlandii. Dzisiaj opisuję dlaczego się tak smucę... Tutaj zaś poprzednia część lamentu.

Nie porównujmy tego...


1. Po pierwsze – wieczne słońce
Po pierwsze z grubej rury, czyli o pogodzie. Kraje trzeciego świata właściwie w 90% są tropikalnymi obszarami, które kuszą brakiem zimy, a co za tym idzie: złamań nóg na lodzie, potrzeby noszenia tony ubrań, opóźnionych pociągów, niedziałających zamków samochodowych czy zamieci śnieżnych. Jeśli ktoś uważa, że tylko meteopaci są zależni od pogody, to niech wysiądzie z samolotu i stanie na plaży o białym piasku bez zmiany wyrazu twarzy. Ja osobiście, jako zwierzę ciepłolubne mógłbym mieszkać w tropikach rok okrągły. Nie jest to co prawda zbyt zdrowe dla gospodarki, ale dla osobistego samopoczucia na pewno. Zatem, wieczne słońce jako argument za. 

 
...do tego.

2. Po drugie - niskie ceeeeeeny!
Po drugie, jak już wspomniałem niższe koszty życia, które wynikają po części z wiecznego słońca, a po części z taniej siły roboczej, a po części z jakiś bardziej skomplikowanych sytuacji geopolityczno-historycznych. Pieniądze nie są w życiu najważniejsze, ale ważne są i na pewno nikt nie lubi spoglądać na rosnące ceny. Natomiast jak to się ma w przysłowiowym „raju”? Piwo za 2,60 zł w barze, masaż za 40 zł, transport publiczny za 0,70 zł... aż chce się żyć, biegać z otwartym portfelem i wydawać. Porównanie cen jest jednak czasami iluzoryczne, bo niektóre produkty, które dla nas są tanie i potrzebujemy ich na co dzień mogą być trudniej dostępne. Przykładem może być mleko, które u nas kosztuje 2-3 zł za litr, a w wielu b i e d n y c h krajach trzykrotnie więcej. To co u nas stanowi powszechne dobro, gdzie indziej może być luksusowe i na odwrót. Przykładem może być np. krewetka, mleko kokosowe lub dobra woda ognista (czytaj wódka).

Cheese Sada Dosa - to śniadanko w Indiach w restauracji średniej półki kosztuje od 3 do 6 zł.


3. Po trzecie – królewskie posiłki
Ile można jeść ziemniaki z mielonymi? Wyprawa do egzotycznych miejsc obudzi nasze kubki smakowe serwując doznania jakich wcześniej nie zaznaliśmy. To czego nie znajdziemy u nas to jedzenie uliczne, które s(r)anepid i państwo ogólnie wyeliminowało, bo przecież to musi być niezdrowe, złe i niehigieniczne. Prawda jest taka, że smażona ryba kupowana na rogu od sędziwej murzynki będzie tysiąc razy pewniejsza pod względem pochodzenia i składu niż ryba kupowana w sterylnym opakowaniu w jednym z wielkich hipermarketów. Co ciekawsze w krajach biedniejszych generalnie nie występują często ludzie otyli, bo podstawą ich pożywienia często jest ryż, owoce morza, mnóstwo warzyw... Takie jedzenie nie tylko jest pyszne, miłe dla oka i tanie, ale też oczywiście zdrowe.

To takie filipińskie schabowe z makaronem ;)


4. Po czwarte - luz
To co urzeka w krajach pod palmami to luz, którego nie spotkacie w krajach bałtyckich. Jest to kwestia kulturowa silnie powiązana z pogodą. Południowcy (już nawet na przykładzie Włochów) są bardziej otwarci, mniej frasobliwi, wylewni, mniej punktualni, ale też bardziej optymistycznie nastawieni do życia. „My mamy zegarki, a oni mają czas” - powiedział kiedyś ktoś mądry. To niestety prawda. Podczas gdy z zaciśniętymi zębami spędzamy setki godzin i litry potu na mozolną próbę wdrapania się wyżej po drabinie kariery... tamci ludzie robią to co powinienen robić człowiek. Cieszą się życiem. Po co denerwować się tym, że autobus spóźnił się 10 minut? Przyjedzie następny.

Po co się kurna stresować? Chillout jest najważniejszy.


5. Po piąte i może najważniejsze... kobiety.
Konia z rzędem temu, kto nie pomyślał nigdy o wyprawie na ciepłe wyspy i zaznajomienia się z tubylkami. W tzw. krajach trzeciego świata często jest tak, że podział ról ze względu na płcie jest bardziej tradycyjny niż w krajach zachodnich. Tym samym kobiety są bardziej kobiece, a mężczyźni bardziej męscy, a przynajmniej tego się od nich wymaga. Wystarczy porównać chociażby Kolumbię z Irlandią. Uprzedzam, że jest to porównanie miażdżące.
Kobiety z krajów tropikalnych kuszą swoją egzotyczną urodą, innymi manierami i swoim oddaniem w stosunku do faceta. Dobrym przykładem mogą być tu Filipinki.

Plaża, piękne, uśmiechnięte dziewczyny... Ach...


Za kilka dni napiszę jak sobie radzić z syndromem postparadise...