środa, 1 października 2014

MISJA TUŁACZ: Pożegnanie z Indiami (Kochi, Indie)

Nikt mnie nie chce...Amala Paul





Ernakulam skrywało w sobie kilka mniejszych atrakcji, które odkrywałem w leniwym tempie. Dzielnica wokół mojego ho(s)telu okazała się na tyle przyjemna, że poczułem iż mógłbym nieco tu pomieszkać. Kto wie? Może za parę lat…

Moja ulubiona knajpka w Ernakulam, jak zwykle pełna.
Na ulicy spotkałem dwie blondynki, z których jedna okazała się Belgijką, a druga Polką. Podążały właśnie w kierunku portu do Kochi, które właściwie było oddalone zaledwie 10 minut rejsu od Ernakulam Town. Wspólna rozmowa i zdecydowaliśmy się razem połazić, pomimo że dziewczyna z kraju czekoladek, wzięła mnie chyba za naciągacza.



Tam w drugą stronę juz Morze Arabskie.
Kolejny przysmak - suszone ryby.

Kościoły katolicke są w Kerali utrzymane w dobrym stanie.





Wspomniana Polka mieszkała właśnie w Hyderabadzie, gdzie odbywała praktyki i nakreśliła mi o dziwo wizję tego miasta jako bezpiecznego. Z prostego równania matematycznego w mojej głowie:

Blondwłosa Polka + Indie x islam = !!!!

Ta jednak upierała się i tłumaczyła, że nie tylko w Hyderbadzie, ale ogólnie na całym Półwyspie Indyjskim nic złego ją nie spotkało. Warszawianko! Jeśli to czytasz, to mocno pozdrawiam i dziękuję za wspólne zwiedzanie!
Radiowóz.

***

Któregoś wieczoru pierwszy raz w Indiach odczułem pikający alarm w głowie. Lekki strach. Jeszcze nie wiedziałem czemu, ale okolica nie była sprzyjająca i wielu Hindusów skorych do zaczepki bardziej mnie zdziwiło niż przestraszyło. Na wszelki wypadek wracałem do hotelu z kamieniami w kieszeniach. Recepcjonista poprosił mnie bym dla własnego bezpieczeństwa nie wychodził po nocy, co dowodziło, że moje odczucia nie były takie znowu bezpodstawne. Ach te Indie…

***

Ostatniej nocy w Indiach wybrałem się do kina, które było zaledwie 5 minut drogi pieszo od mojego hotelu. Właściciel, jak mu powiedziałem, gdzie idę, to trzy razy się dopytywał, czy dobrze zrozumiał. Nie miałem czasu na wyjaśnienia, bo na zegarku była już dwudziesta pierwsza i myślałem, że na nic już nie zdążę. Tymczasem musiałem jeszcze zaliczyć toaletę, bo masala mushroom po za tym, że była ostra, to od kardamonu i gwiazdek anyżu stała się jeszcze radioaktywna.
Jeden z najbardziej aromatycznych i najostrzejszych posiłków jakie kiedykolwiek jadłem.
W kasie skończyła się długa kolejka, więc pośpieszyłem się do lady z nadzieją, że są jeszcze jakieś wolne miejsca.

- Poproszę bilet.
- Na jaki film?
- Na jakikolwiek.
- Może na Oru Indian Pranayakadha? Zaczyna się za dziesięć minut.
- Jasne! – powiedziałem, bo co mi to robiło jaki to film. I tak wszystkie taki same, taneczne, śmieszne…

Kupiłem, bo nigdy wcześniej nie jadłem.
Usiadłem w zapełnionej już sali, która miała stare, drewniane siedzenia. Kiedy rozpoczął się seans na początku nieco nie nadążałem za gagami i śmiech wszystkich do publiki mnie dziwił. Po chwili jednak zacząłem nadążać za fabułą. Chodziło o to, że główny bohater rozwijający swoją karierę w partii politycznej spotkał niejaką Irene, która była uwikłana w jakieś dziwne problemy. Przez pół filmu cielęcym spojrzeniem w stylu „nikt mnie nie chce” rozwalała publikę, a główny bohater decydował się czego chce w życiu przez kolejne 2 h filmu. Panna Irene grana przez Amalę Paul była jednak przeurocza i długość filmu łagodziła. Ach! Zakochałem się! W Indiach oczywiście.

Mix przekąsek. Moje ulubione pikantne, żółte.
W przerwie, gdy okazało się, że sprzedają tylko jakieś dziwne, słone ciastka, dwóch młodych, wystylizowanych chłopaków zagadało do mnie. Okazało się, że znają parę słów po polsku: k**wa i kilka innych. Pracowali kiedyś w UK. O naszym kraju słyszeli i niezmiernie Polaków lubią.

***

Taksówkę miałem mieć podstawioną przed hotelem wcześnie rano. Właściciel nakręcił jakiegoś znajomego kolegę. Podałem połowę jego ceny. Zgodził się.


 
filmik pokazuje nieco klimatu z seansu kinowego



Tutaj nieco radośniejsze spojrzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz