piątek, 31 lipca 2015

Misja Tułacz 2 #07 - Niebieskie Miasto


W końcu posadzili mnie na nieoszlifowanej desce na tyłach pojazdu. Dobre i to. Trzymałem plecak w zacisniętej dłoni, wraz z pomiętolonym, papierowym biletem i szybko opanował mnie straszliwy zaduch jaki królował w środku chyba już od dłuższego czasu. Było całkiem ciekawie, jako że blisko mnie siedziało kilkanaście grubych bab w chustach i zimowych kożuchach(!). Oblałem się potem po raz kolejny tego dnia i ta nieświeżość ubrań tak mnie zdołowała, że w mig poczułem się zmęczony. A może po prostu byłem zmęczony już wceśniej, a podróżnicza adrenalina zatarła tego ślady? Marzyłem o pralce z płynem do zmiękczania tkanin, ale pozostało mi siedzenie na niewygodnej desce i czekanie na zbawienie. Autokar przyjemnie piszczał przez co szybko zapadłem w dziwną drzemkę. Zapytałem się w międzyczasie mężczyzn obok, kiedy będziemy w Szefszawanie. Za godzinę, dwie, może trzy?... Kto tam panie wie? Z ich min wynikało, że im się nigdzie nie śpieszy. Kierowcy chyba też nie...
Gdy wreszcie dotarłem do celu swojej podróży okazało się, że miasteczko na pewno nie tętni życiem. Ledwo pasażerowie wypełzli na betonowy parking, a już na dworcu zrobiło się pusto i cicho.
  • Szefszawan? - zapytałem pierwszego lepszego dziadka.
  • Szefszawan. - odpowiedział wcale nie zdziwiony moim pytaniem staruszek.

    Całkiem cudnie, prawda?

Wczorajszej nocy korzystając z darmowego wifi na lotnisku w Marsylii zabukowałem sobie tani hostelik w centralnej jak mówili lokalizacji. Niestety żaden taryfiarz nie wiedział, gdzie hostel Aline się znajduje i chyba tak naprawdę nikt do końca nie wiedział co to tak naprawdę jest. Koniec końca zlądowałem w pustej herbaciarni blisko dworca, gdzie zamówiłem słynne berber whisky, czyli mocną miętówę. Wifi latało jako tako i szybko wynalazłem numer telefonu do mojego hostelu. Nie miałem jeszcze lokalnej karty sim, więc poprosiłem kelnera żeby zadzwonił i powiedział, że jestem tu i tu. Arab bez zastanowienia zadzwonił i powiedział, że jestem tu i tu. Trochę pogadał sobie z gościem po drugiej stronie z miną szefa i pokazał, że wszystko wie odkładając słuchawkę. Po chwili wziął małą, żółtą kartkę i zaczął rysować mapę i polecił mi wziąć taksówkę. Ja na to, że mam zdrowe nogi, wysikam się i pójdę sam. On na to, że nogi to będą boleć, bo hostel daleko. Ja na to znowu, że mam zdrowe nogi i poszedłem zapłaciwszy za miętową herbatkę.

Jeden z placów, który w nocy służy za boisko dla dzieciaków.

środa, 22 lipca 2015

Misja Tułacz 2 #06 - jedno oko na Maroko

czytaj poprzedni wpis

Gdy wylądowałem w Maroku nie przeżyłem, aż tak wielkiego szoku jak wtedy, kiedy zlądowałem w Indiach w Bombaju. Wręcz przeciwnie, tangierskie lotnisko wydawało się czyste, zorganizowane... europejskie. Kiedy opuszczałem port dwukrotnie sprawdzono mi paszport i oficjalnie po przekroczeniu rozsuwanych drzwi naznaczonych klimatyzatorem znalazłem się na kontynencie afrykańskim. Plac przed gmachem lotniska był spory i było to piękne uczucie tak od razu wyjść na słońce, zobaczyć powiewające czerwone flagi z pentagramem i poczuć w powietrzu rześki oddech oceanu. Ludzie szybko upychali się do taksówek i aut znajomych, zanim ja zdążyłem się zastanowić co dalej zrobię. W końcu od siedzenia na wielkim, betonowym kwietniku dostałem odcisków, więc to był jawny znak, że trzeba zacząć się rozglądać za przejazdem do centrum. Okazało się bowiem, że lotnisko w Tangerze, a Tanger to dwie różne lokalizacje.

Lotnisko w Marsylii takie muzułmańskie...
Kiedy taryfiarze podali mi zabójczą cenę za przejazd bazując kalkulacje na mojej bladej, europejskiej twarzy odpuściłem sobie pośpiech. Cierpliwość popłaciła i już za chwilę przystanęło przy mnie dwóch młodych chłopaków, którzy właśnie przylecieli z Barcelony. Z krókiej rozmowy wyszło, że odbiera ich kuzyn i chętnie zabiorą mnie do miasta. Za chwil kilka, który uprzyjemnili mi marokońską muzyczką z głośnika telefonu, pojawił się ich wspomniany kuzyn. Wpakowałem się do auta i wziąłem plecak na kolana, bo w bagażniku zalegały... bębny. Tanger nie był znowu tak daleko i szybko znaleźliśmy się u celu. Chłopacy nie mówili za bardzo po angielsku, ale na migi dogadaliśmy się, że ja chcę na dworzec autobusowy. Podwieźli mnie pod samą bramę i pomogli z bagażem, a ja zaproponowałem, że zrzucę się chociaż odrobinę na paliwo do ich zdezelowanego fiata uno. Odmówili mówiąc, że są Berberami, a ich lud za pomoc pieniędzy nie bierze.
Lotnisko w Tangerze takie europejskie...

Kiedy przejeżdżaliśmy przez słoneczne miasto to odczułem, że Tanger nie jest zbyt egzotyczny w stosunku do Starego Kontynentu. Wyczytałem w necie, tuż przed swoją podróżą, że trzeba go w Maroku zwiedzać albo na początku wyprawy albo w ogóle, ponieważ po obejrzeniu wszystkich innych miejsc okaże się on po prostu nieciekawy i zbyt przypominający Europę. Jako, że byłem głodny po locie, a szkoda mi było eurówek na posiłek w Ryanairze, wyruszyłem od razu na poszukiwanie lokalnej knajpy. Założyłem, że okolice dworca autobusowego będą obfitować w rozmaite jadłodalnie, ale faktycznie nie było ich tak dużo. Znalazłem jedną, gdzie wywieszony cennik zaprosił mnie wręcz do środka. Zamówiłem tadżina z frytkami, butelką wody i herbatą i zapłaciłem za to jakieś 100 dirhamów, czyli 10 zł. Zostawilem im napiwek, jako że ambitnie starali się przedstawić mi menu łamaną angielszczyzną. Knajpka cała w zdjęciach z całego świata na pograniczu kiczu i dobrego smaku. Za to żarcie petarda! Wysikałem się z uczuciem ulgi, opłukałem twarz wodą i wybyłem z knajpki. Pokonałem ruchliwą jezdnię po jakiś 5 minutach czajenia się na okazję i wszedłem na jeszcze ruchliwszy tren dworca. Dosyć szybko znalazłem połączenie do Szefszwanu czy tam Chefchaouenu (a może Szifszanu). Właściwie nie tyle ja znalazłem połączenie, co jakiś facet znalazł mnie. Wziął dirhamy pobiegł sprintem do kasy, wcisnął się na sam przód kolejki wyzywając ludzi i wręczył mi wymiętolony bilet. Sam wziął frycowe w postaci 5 dirhamów i pomachał mi ręką. Wsiadłem do autokaru i szybko zrozumiałem, że miejsc nie ma.


niedziela, 19 lipca 2015

Moje najbardziej ulubione kraje - 5 miejsc!

Natchnęło mnie, żeby zrobić sobie małą listę podsumowującą moje dotychczasowe wojaże. Jako, że jestem hedonistą wybrałem sobie ciepłe kraje. Pod uwagę brałem urodę kobiet, atrakcyjność narodowych potraw, obecny klimat oraz wysokość cen. Punkty za kulturę to tak naprawdę suma przyjazności ludzi, bezpieczeństwa oraz co najważniejsze... na jak długo taki kraj może nas przyciągnąć? Czy można go odkrywać latami? Oto wyniki rankingu:

Miejsce 5 - Serbia

Kobiety: 10/10
Kuchnia: 7/10
Pogoda: 5/10
Ceny: 6/10
Kultura:  6/10
Razem: 34

Na stadionie Czerwonej Zvezdy.
Nie jest to na pewno najbardziej popularny kierunek jeśli chodzi o europejską turystykę, ale tamtejsze atrakcje mogą zaskoczyć niejednego. Kuchnia to w zasadzie legendarne burgery i mieszanka słowiańskiego hardkoru z tureckimi wpływami. Ceny są przystępne bo z tego co pamiętam paczka fajek kosztowała 4 zł, a butelka dobrej a'la whisky 20 zł. Na ulicy Belgradu można spotkać często istne modelki. Uważam, że Serbki to jedne z najpiękniejszych kobiet na naszej planecie.

Miejsce 4 - Filipiny

Kobiety: 10/10
Kuchnia: 4/10
Pogoda: 10/10
Ceny: 7/10
Kultura:  5/10
Razem: 36

W przysłowiowym buszu.

 
To chyba niemal synonim przysłowiowego raju. Palmy, rajskie plaże, tanie wynajęcia domków i skuterów, skoki z klifów i inne bajery. Na Filipinach spędziłem miesiąc i naprawdę dobrze się bawiłem. Do dzisiaj na mojej twarzy pojawia się uśmiech, gdy sobie przypomnę niektóre przygody. Dlaczego nie umieściłem tego państewka wyżej? Zdecydowanym minusem jest lokalna kuchnia, która do super wyśmienitych nie należy. Miejscowe kobiety są jednak fantastyczne: ciepłe, pogodne i... kobiece.

Miejsce 3 - Japonia

Kobiety: 10/10
Kuchnia: 9/10
Pogoda: 5/10
Ceny: 4/10
Kultura:  10/10
Razem: 38

Z nią nie ma żartów...

Kraj Kwitnącej Wiśni to obowiązkowa destynacja przy planowaniu "wycieczki dookoła świata". Niepowtarzalna, ciężka do zgłębienia kultura, piękno przyrody i potężna gospodarka oraz zagadkowe kobiety. Japonia ma to do siebie, że jest jedyna w swoim rodzaju. Nie ma drugiego takiego państwa, które byłoby do niego podobne. Chyba, że ewentualnie weźmiemy pod uwagę Koreę Południową, ale to wciąż nie to samo. W Osace spędziłem około tygodnia i czuję ogromny niedosyt. Na pewno w Japonii się jeszcze kiedyś pojawię. Chociażby po to by wypić piwko Sapporo.

Miejsce 2 - Gambia

Kobiety: 9/10
Kuchnia: 8/10
Pogoda: 10/10
Ceny: 8/10
Kultura:  7/10
Razem: 42

Kto się ceni, ten się leni...



Gambia w jednym słowie to relaks. Zupełne przeciwieństwo wspomnianej Japonii. Do dnia dzisiejszego ten kraj kojarzy mi się z dudniącym afrobeatem lub kołyszącym reggae. Gambia to doskonały wstęp do Czarnej Afryki. Mało wymagający kraj od odwiedzającego, a dający dużo w zamian. Krokodyle, tanie piwko, baseny, uśmiechnięci goście próbujący ci wcisnąć haszysz i wszędobylskie taksówki i dziewczyny z wielkimi krągłościami i z pudłami na głowie. To właśnie smiling coast!

Miejsce 1 - Turcja

Kobiety: 8/10
Kuchnia: 10/10
Pogoda: 10/10
Ceny: 6/10
Kultura:  10/10
Razem: 44

W Stambule mieszkało się cudnie.


Parę lat temu w ramach wolontariatu mieszkałem w Stambule i chyba pobyt w tym kilkunastomilionowm niepowtarzalnym mieście sporo we mnie zmienił. Napisałem nawet książkę na podstawie swoich wspomnień. Choć nie tęsknię za Turcją już tak bardzo jak kiedyś, to muszę przyznać, że właśnie z nią mam związane ogrom cudownych wspomnień. Ten kraj to przede wszystkim ludzie i kuchnia. Turcy to naród o dumnych, ale ciepłych sercach. Tamtejsi kucharze/kucharki to chyba anioły zesłane nam na ziemię na osłodę tego cierpkiego życia. Wobec tego aspekty polityczn-religijne schodzą na dalszy plan. Turcja ma wszystko: śnieg, słońce, góry, równiny, zabytki, hotele, dobre drogi, biedę, luksus, prymitywność i nowoczesność zarazem...

środa, 1 lipca 2015

Misja Tułacz 2 #05 - koniec zimy


Ten mały, mediolański hostel przypadł mi do gustu nie tylko dzięki relatywnie niskiej cenie. Mało było ludzi, ale klimacik backpackerski był. Po tym wyczekiwaniu na szwajcarskich drogach, moje piętrowe łóżko, ciepła herbata i gorący prysznic wprawiły mnie w błogi nastrój. Azjatycko wyglądająca recepcjonistka okazała się Filipinką. Mieliśmy mnóstwo tematów do rozmowy i nawet zgodziła się ze mną, że filipińskie jedzenie nie jest za specjalnie dobre. Przegadaliśmy tak z pół godziny. Już miałem uderzać z jakąś grubszą propozycją, ale okazało się, że jej zmiana się kończy za 15 minut. Ja na wyskakiwanie gdzie indziej nie miałem już naprawdę siły, więc jedynie wziąłem od niej maila i tyle. W nocy w hostelowym pokoju zapanował straszny zapach i przez chwilę myślałem, że to moje przepocone ciuchy. Jak się jednak okazało, jeden z dzielących „mój” pokój był bezdomnym. Podzieliłem się z nim bułkami przy śniadaniu.

W Genowie zapomniałem, że w Europie panuje zima.



Do Genowy zawiózł mnie niejaki Giovanni, którego namierzyłem przez ogłoszenie na blablacar. Umówiłem sie z nim w amerykanskim stylu, to jest na rogu ulicy Carlo Goldoni i Ciro Menotti. Pojawił sie punktualnie i miał nieco niewłoskie rysy twarzy. Szybko wyszło na jam, że jego ojciec jest Wietnamczykiem. Giovanni przypominał w zasadzie bardziej mieszkańców filipińskich wysp niż jakiegoś italiano. Za 2 miesiące miał lecieć do Polski na wymianę, więc miał mnóstwo pytań. Podróż upłynęła błyskawicznie.

Hostel z Genowy był jednym słowem fantastyczny, a samo miasto ze względu na pogodę i miłą dla oka zabudowę wprawiło mnie w wyśmienity nastrój. Nie ma nic lepszego niż piwo w wiosennej aurze na schodach jakiejś klasycznej budowli. Hostelik miał wielkie dormitoria na 16 łóżek i były one tak przestronne, że każdy miał sporo własnej przestrzeni. Wyrzuciłem swoje wszystkie klamoty z plecaka na ziemię i zrobiłem małą reorganizację. W moim pokoju stacjonował jedynie niejaki Sergio – Włoch słabo mówiący po angielsku. Jakoś na migi umówiliśmy się, że może wyskoczymy na piwo.

W okolicach portu spotkałem kilku znudzonych facetów siedzących przy kawie w niedrogiej knajpce. Za kasą stała biuściasta blondynka, jak się później okazało Ukrainka. Na jej białej bluzce widniała etykietka z napisem: ~ Sonia ~. Faceci przed knajpą okazali się Turkami. Zaprosili mnie na kawę. Pogadaliśmy nieco w ich języku i pokazali mi na mapię co warto w okolicy zobaczyć. Genowa urzekła mnie swym spokojem, bo nie sądziłem nawet, że na północy Włoch są też takie leniwsze miejsca. Zawsze Norda Italia kojarzyła mi się głównie z Alpami i drogim Mediolanem oraz z szybkim stylem zycia, a na pewno szybszym niż ten w Neapolu.

To również dobre miejsce na nocleg.
Pobujaliśmy się z Sergio po mieście, ale jego głównie interesowały kościoły, jako że studiował sztukę. Połaziliśmy trochę, ale w kolejne dwa dni łaziłem już sam. W hostelu w międzyczasie pojawiła się Francuzka, Meksykanka, banda Angoli i dziewczyna z Nowej Zelandii. Już mi się zaczęło podobać, ale zabukowałem bilet autobusowy do Marsylii, więc jedyne co mi zostało to mała impreza.

W Marsylii praktycznie od razu próbowąłem się dostać na lotnisko. Na zewnątrz było już ciemno, więc wbiłej się na dworzec kolejowy. Odstałem swoje w kolejce i już zaczął mi ciążyć plecak mimo że pół dnia spędziłem na siedząco w autokarze. Okazało się, że pociąg na lotnisko jakiś jest, ale trzeba się przesiadać po kilka razy, a w dodatku jest droższy od autobusu, który jeździ co 20 minut sprzed dworca.

Na lotnisku chodziła leniwa para ochroniarzy. Zmieniłem bowiem terminal na inny, gdzie w ogóle nie było ludzi. Najpierw mnie to ucieszyło, bo przecież jest to większa wygoda, ale jak się dłużej zastanowiłem to jednak zacząłem się martwić. Samemu w całym ogromnym budynku być też nie dobrze... Ochrona zapytała mnie na jaki lot czekam (patrząc na mój dmuchany materac). Ku mojemu zdziwieniu z optymizmem przyjęli moją opcję kimania blisko automatu z coca-colą.

Nazajutrz jakoś wcześnie rano obudziłem się i pobiegłem szybko do kibla zostawiając całe swoje legowisko. Wziąłem ze sobą tylko pieniądze i dokumenty. Okazało się, że nawet nikt nie zdążył przejść. Wróciłem spać, ale około 7 nad ranem hałas na lotnisku stał się nie do zniesienia. Spakowałem więc materac, śpiwór i cały plecak i poszedłem umyć się toalecie. Przebrałem koszulkę, umyłem ząbki i udałem się na zewnątrz, aby zmienić budynek terminalu. Lot bowiem obsługiwał Ryanair.

a