piątek, 28 sierpnia 2015

Niby spoko, czyli jak mnie oszukali w Maroko - część 3


Amin spał, więc postanowiłem, że sam zbadam miasto. Napisałem w międzyczasie smsa do Ahmeta, że łażę po medynie i wszystko u mnie ok. Ostatecznie nawet nie odpisał. Po paru godzinach na mieście, zjedzeniu zupy hariry po raz kolejny, sałatki marokańskiej i przełażeniu kilkunastu km po tych starych chodnikach, poznaniu kilku backpackerów z Singapuru i Australii i byciu zagabywanym przez setnego już chyba sprzedawcę... stwierdziłem, że dobrze by było wreszcie Amina gdzieś shaczyć i spędzić wieczór w jego domu, odpocząć i pogadać. Jego komórka niestety nie odpowiadała. Odezwał się w końcu może kilka godzin później, gdzie już nieco zacząłem się męczyć nowym statusem bezdomnego. Siedziałem właśnie na krawężniku bez celu i zaczęła się smsowa, lakoniczna dyskusja.

W końcu dodzwoniłem się do Amina, ale moja bateria ledwo zipiała. Chyba przez godzinę próbowałem ustalić gdzie on jest, aż wreszcie za jego sugestią wziąłem taryfę pod jego dom. Była już 20ta, ale Amin, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, wcale na mnie w domu nie czekał. Postałem pół godziny, po czym znowu udało mi się do niego dodzwonić po wielokrotnych próbach. Był już daleko, w kawiarni Dolcevia czy jakoś tak. Słodkie, kurwa życie... pomyślałem sobie przechodząc przez dzielnicę Amina, która na pewno do najbezpieczniejszych nie należała. Finalnie po poszukiwaniach knajpy (bo taksówkarz nie potrafił znaleźć kawiarenki) dotarłem do Amina, który siedział z ładną Arabką, maksymalnie 19-letnią. Posiedziliśmy z godzinkę, oni przy kawie, ja przy mocnej berber whisky i Amin zaproponował żebyśmy poszli wolnym spacerkiem do domu. Jako okazjonalny gentleman, nie mogłem odmówić! Ayesha (bo tak jej było na imię) zapłaciła za siebie i Amina, a ja tylko za siebie i wyszliśmy w ciepłą noc. Po półgodzinnym spacerze kupiliśmy po drodze coś do jedzenia z z budki na kółkach. Amin powiedział, że skoro jesteśmy dosłownie 5 minut od kafejki Ahmeta, to wpadnijmy tam na chwilkę. Zgodziłem się, ale zastrzegłem, że ja tej drogiej shishy nie będę palić.

Gdyby nie nowi znajomi poznani w Fezie, jednoznacznie znielubiłbym miasto.


W kafejce Ahmeta wyszło na jaw jak bardzo miał na mnie wylane. Nie pamiętał ani dobrze mojego imienia, ani nawet kraju, z którego pochodzę. Przedstawił mnie innym zebranym turystom jako Szweda... Wśród nowozebranych na kanapie znalazła się polska para. Ahmet zabawiał swoich gości z dobry kwadrans, a potem wrócił do swojego kawiarnianego nic-nie-robienia. Zacząłem zagadywać Martę, gdy zrozumiałem, że sprytny Ahmet zaprasza wszystkich couchsurferów na swoje "cultural meetings", a potem kasuje prowizję za drogą shishę. Marta była na szczęście kumata i szybko zrozumiała, że musi być ostrożna. Kelner przyniósł kolejną shishę i postawił obok mnie, choć jej nie zamawiałem. Gdy to mu oznajmiłem, powiedział, że jak już siedzę to mogę palić, bo on mnie źle zrozumiał. Powiedziałem, że herbata mi wystarczy, a shisha obok naszego stolika zdążyła potem wystygnąć. W głębi, nieco dalej stały już i tak trzy inne fajki wodne.

Z rodakami poczułęm się pewniej, bo chłopak Marty był z postury bardziej wikingiem, niż szczupłym hipsterem. Gdy przyszło do płacenia, sprawdziły się moje obawy i moi nowi znajomi słono zapłacili za shishę. Marta się skrzywiła, a jej chłopak zbił znacznie rachunek, mimo to jawnie przepłacając. Tymczasem ja zostawiłem należność za swoją herbatę. Kelner ubrany w białą koszulę i z brylantyną (?) na włosach skrzywił się i chwycił kalkulator i zaczął mi rzucać "shisha" pod nosem śmiejąc się paskudnie. Z pozoru myślałem, że żartuje i też się uśmiechnąłem i skierowałem do drzwi. Polacy w międzyczasie wyszli już na dwór. Tymczasem Arab krzyknął za mną coś w stylu:

- Łeeeeej!

Mieszkanie Amina było norą.
Stanąłem jak wryty. Kelner wydzierał się, że mam mu za shishę zapłacić, a we mnie dopiero się wtedy zagotowało. Zapytałem czy dobrze zrozumiałem, a elegancko ubrany chłopak powiedział, że mam zapłacić za shishę, której nie paliłem. On mnie źle zrozumiał i myślał, że jedną sobie wypalę do herbaty. Spojrzałem pytająco na Ahmeta, a ten oznajmił, że skoro nie umiem zamawiać, to muszę zapłacić i nie ma odwrotu. Potem zaczął mnie straszyć policją. Tego było za wiele. Zacząłem się wydzierać na nich wszystkich, a w szczególności na kelnera. Obudziłem nawet szefa knajpy śpiącego słodko na kanapie przy ladzie baru. Tak mocno się zdenerwowałem, że gdy kelner zablokował mi wyjście do drzwi wyjściowych chwyciłem ze stołu kij do bilarda i zacząłem przeć na chciwych Arabów. Pomimo, że było ich kilku ich przewaga liczebna nie dała im wygranej, bo nie chcieli zadrzeć z wkurzonym Polakiem z furią husarii w oczach i kijem od bilarda w dłoni (czyli ze mną). Kelner rzucił tylko sfrustrowany, że jestem psychiczny zza lady (bo już się tam schował w głębi baru). Wyszedłem z klubu i tyle mnie widzieli. Amin czekał na mnie przy taksówce i przepraszał za całą sytuację. Zapewniał, że wszyscy jego znajomi to dobrzy, prości ludzie i on za nich ręczy.


W Fezie trzeba uważać.


Spałem ponownie u Amina. Stwierdziłem, że nie ma sensu uciekać z tej meliny, bo zakładałem, że goście z Cafe Shisha nie odważą się mi zrobić krzywdy. Na wszelki wypadek uruchomiłem swój system bezpieczeństwa, plecak miałem spakowany do ucieczki, a pod poduszką trzymałem nóż. Nocka zatem nie opiewała w głęboki, spokojny sen. Nad ranem gdy szanse jakiegokolwiek "ataku" były już zerowe, spakowałem się po cichu i na paluszkach opuściłem pokój. Wszyscy trzej Arabowie jeszcze spali, ale przebudził się i Norweg i Fin, gdy byłem już w przedpokoju. Zapytali się czy na nich poczekam, bo też opuszczali mieszkanie Amina. Po paru godzinach, gdy siedziałem w odjeżdżającym autobusie do Meknes odczułem najpierw koniec gniewu, a potem ulgę.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz