Amin spał, więc
postanowiłem, że sam zbadam miasto. Napisałem w międzyczasie smsa
do Ahmeta, że łażę po medynie i wszystko u mnie ok. Ostatecznie
nawet nie odpisał. Po paru godzinach na mieście, zjedzeniu zupy
hariry po raz kolejny, sałatki marokańskiej i przełażeniu
kilkunastu km po tych starych chodnikach, poznaniu kilku backpackerów
z Singapuru i Australii i byciu zagabywanym przez setnego już chyba
sprzedawcę... stwierdziłem, że dobrze by było wreszcie Amina
gdzieś shaczyć i spędzić wieczór w jego domu, odpocząć i
pogadać. Jego komórka niestety nie odpowiadała. Odezwał się w
końcu może kilka godzin później, gdzie już nieco zacząłem się
męczyć nowym statusem bezdomnego. Siedziałem właśnie na
krawężniku bez celu i zaczęła się smsowa, lakoniczna dyskusja.
W końcu dodzwoniłem
się do Amina, ale moja bateria ledwo zipiała. Chyba przez godzinę
próbowałem ustalić gdzie on jest, aż wreszcie za jego sugestią
wziąłem taryfę pod jego dom. Była już 20ta, ale Amin, wbrew
wcześniejszym zapewnieniom, wcale na mnie w domu nie czekał.
Postałem pół godziny, po czym znowu udało mi się do niego
dodzwonić po wielokrotnych próbach. Był już daleko, w kawiarni
Dolcevia czy jakoś tak. Słodkie, kurwa życie... pomyślałem sobie
przechodząc przez dzielnicę Amina, która na pewno do
najbezpieczniejszych nie należała. Finalnie po poszukiwaniach
knajpy (bo taksówkarz nie potrafił znaleźć kawiarenki) dotarłem
do Amina, który siedział z ładną Arabką, maksymalnie 19-letnią.
Posiedziliśmy z godzinkę, oni przy kawie, ja przy mocnej berber
whisky i Amin zaproponował żebyśmy poszli wolnym spacerkiem do
domu. Jako okazjonalny gentleman, nie mogłem odmówić! Ayesha (bo
tak jej było na imię) zapłaciła za siebie i Amina, a ja tylko za
siebie i wyszliśmy w ciepłą noc. Po półgodzinnym spacerze
kupiliśmy po drodze coś do jedzenia z z budki na kółkach. Amin
powiedział, że skoro jesteśmy dosłownie 5 minut od kafejki
Ahmeta, to wpadnijmy tam na chwilkę. Zgodziłem się, ale
zastrzegłem, że ja tej drogiej shishy nie będę palić.
Gdyby nie nowi znajomi poznani w Fezie, jednoznacznie znielubiłbym miasto. |
W kafejce Ahmeta wyszło
na jaw jak bardzo miał na mnie wylane. Nie pamiętał ani dobrze
mojego imienia, ani nawet kraju, z którego pochodzę. Przedstawił
mnie innym zebranym turystom jako Szweda... Wśród nowozebranych na
kanapie znalazła się polska para. Ahmet zabawiał swoich gości z
dobry kwadrans, a potem wrócił do swojego kawiarnianego
nic-nie-robienia. Zacząłem zagadywać Martę, gdy zrozumiałem, że
sprytny Ahmet zaprasza wszystkich couchsurferów na swoje "cultural
meetings", a potem kasuje prowizję za drogą shishę. Marta
była na szczęście kumata i szybko zrozumiała, że musi być
ostrożna. Kelner przyniósł kolejną shishę i postawił obok mnie,
choć jej nie zamawiałem. Gdy to mu oznajmiłem, powiedział, że
jak już siedzę to mogę palić, bo on mnie źle zrozumiał.
Powiedziałem, że herbata mi wystarczy, a shisha obok naszego
stolika zdążyła potem wystygnąć. W głębi, nieco dalej stały
już i tak trzy inne fajki wodne.
Z rodakami poczułęm
się pewniej, bo chłopak Marty był z postury bardziej wikingiem,
niż szczupłym hipsterem. Gdy przyszło do płacenia, sprawdziły
się moje obawy i moi nowi znajomi słono zapłacili za shishę.
Marta się skrzywiła, a jej chłopak zbił znacznie rachunek, mimo
to jawnie przepłacając. Tymczasem ja zostawiłem należność za
swoją herbatę. Kelner ubrany w białą koszulę i z brylantyną (?)
na włosach skrzywił się i chwycił kalkulator i zaczął mi rzucać
"shisha" pod nosem śmiejąc się paskudnie. Z pozoru
myślałem, że żartuje i też się uśmiechnąłem i skierowałem
do drzwi. Polacy w międzyczasie wyszli już na dwór. Tymczasem Arab
krzyknął za mną coś w stylu:
- Łeeeeej!
Mieszkanie Amina było norą. |
Stanąłem jak wryty.
Kelner wydzierał się, że mam mu za shishę zapłacić, a we mnie
dopiero się wtedy zagotowało. Zapytałem czy dobrze zrozumiałem, a
elegancko ubrany chłopak powiedział, że mam zapłacić za shishę,
której nie paliłem. On mnie źle zrozumiał i myślał, że jedną
sobie wypalę do herbaty. Spojrzałem pytająco na Ahmeta, a ten
oznajmił, że skoro nie umiem zamawiać, to muszę zapłacić i nie
ma odwrotu. Potem zaczął mnie straszyć policją. Tego było za
wiele. Zacząłem się wydzierać na nich wszystkich, a w
szczególności na kelnera. Obudziłem nawet szefa knajpy śpiącego
słodko na kanapie przy ladzie baru. Tak mocno się zdenerwowałem,
że gdy kelner zablokował mi wyjście do drzwi wyjściowych
chwyciłem ze stołu kij do bilarda i zacząłem przeć na chciwych
Arabów. Pomimo, że było ich kilku ich przewaga liczebna nie dała
im wygranej, bo nie chcieli zadrzeć z wkurzonym Polakiem z furią
husarii w oczach i kijem od bilarda w dłoni (czyli ze mną). Kelner
rzucił tylko sfrustrowany, że jestem psychiczny zza lady (bo już
się tam schował w głębi baru). Wyszedłem z klubu i tyle mnie
widzieli. Amin czekał na mnie przy taksówce i przepraszał za całą
sytuację. Zapewniał, że wszyscy jego znajomi to dobrzy, prości
ludzie i on za nich ręczy.
W Fezie trzeba uważać. |
Spałem ponownie u
Amina. Stwierdziłem, że nie ma sensu uciekać z tej meliny, bo
zakładałem, że goście z Cafe Shisha nie odważą się mi zrobić
krzywdy. Na wszelki wypadek uruchomiłem swój system bezpieczeństwa,
plecak miałem spakowany do ucieczki, a pod poduszką trzymałem nóż.
Nocka zatem nie opiewała w głęboki, spokojny sen. Nad ranem gdy
szanse jakiegokolwiek "ataku" były już zerowe, spakowałem
się po cichu i na paluszkach opuściłem pokój. Wszyscy trzej
Arabowie jeszcze spali, ale przebudził się i Norweg i Fin, gdy
byłem już w przedpokoju. Zapytali się czy na nich poczekam, bo też
opuszczali mieszkanie Amina. Po paru godzinach, gdy siedziałem w
odjeżdżającym autobusie do Meknes odczułem najpierw koniec
gniewu, a potem ulgę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz