niedziela, 27 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Świątynie Kamasutry część 4 (Khajuraho, Indie)

Chłopiec czekał z jakimś kolegą w umówionym miejscu już na pół godziny przed umówionym spotkaniem tuż przed żeliwną bramą pensjonatu. Obydwaj opierali się o stare, zdezelowane rowery, które pewnie były postrzegane wśród lokalnych dzieciaków jako bolidy formuły 1. Okazało się, że ten z wczoraj nazywa się Radżesz, a ten drugi Maadhav. Ten pierwszy z nich powiedział, że najpierw pojedziemy coś zjeść, jeśli jestem głodny. Zgodziłem się i chwyciłem za rower, ale chłopcy stwierdzili, że mam siedzieć na bagażniku, a Maadhav będzie pedałować.

nasze śniadanko!

Mimo, że ciałem byłem obecny na niewygodnym tyle roweru, to myślami wróciłem do wczorajszej nocy. Spędziliśmy wieczór z Francescą, siedząc na dachu naszego pensjonatu. Ciekawie się tam wchodziło. Najpierw po schodach bez barierki, a potem na śliskiej, niepewnej drabinie. U góry oprócz jakiś zapomnianych, gnijących mebli zastała nas też dosyć ciekawa panorama. Zaskoczyła ponownie przestrzeń. Gdzieś tam pola lub nie-pola, palmy, jakieś domy, dziwna mgła… Zanim się zorientowaliśmy zrobiło się ciemno. Noc była gwiaździsta i czas leciał nam miło, choć nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Siedzieliśmy sobie tak cichutko obok siebie, nawet nie patrząc w jakiś określony punkt. Nasze spotkanie w pociągu z obecnego punktu widzenia wydawało się interesujące, erotyczne i niepowtarzalne, choć ani ja ani ona go nie idealizowaliśmy. Jej towarzystwo odświeżyło całe te Indie w mojej głowie i być może potrzebowałem obecności kogoś z Europy, z mojego kręgu kulturowego, by poczuć się tutaj swobodnie, swojsko, choć na moment. Francesca miała wiele zalet, wśród których na pewno trzeba było wyróżnić wielkie jak dzwon serce, ale wiadomy był fakt, że gdybyśmy podróżowali dłużej na pewno na jaw wyszły by nasze odmienne charaktery i podejścia do życia. Polubiłem ją, ale gdy dowiedziałem się, że musi wracać do siebie, do Jaipuru nie rozpaczałem. Teraz jednak następnego dnia nieco zatęskniłem.

atmosfera śniadaniowa
Z rozmyśleń wyrwał mnie ból tyłka, jaki powodowały każde dziury na drodze, a było ich całkiem sporo. W końcu zmieniłem się z Maadhavem i zacząłem pedałować. Nie miałem serca wykorzystywać małego hinduskiego dzieciaka, który zarzekł się, że będzie mnie wszędzie wozić. Tym bardziej, że ludzie przy drogach śmiali się okrutnie widząc taki podły widok: hinduskiego, nieletniego rikszarza i jego „białego Pana”. Pojechaliśmy najpierw w jedno miejsce zjeść coś taniego i lokalnego. Trochę tam pedałowaliśmy, aż dojechaliśmy do chaty wykonanej chyba w całości z palm i znalezionych przy drodze kawałków drewna. Przed wejściem i tak wisiała „piękna”, czerwona reklama coca-coli, która nijak nie pasowała do tego wszystkiego.

Zamówił za mnie Radżesz, który rozwodził się naprzemiennie nad niesamowitą biedą w wiosce i nad jej wspaniałością. Kucharz zerwał się leniwie ze stołka i poszedł za zasłonę z ceraty pichcić coś bliżej nieokreślonego. Nie wiedziałem co to ma być, ale chłopaki mówili, że tu każdy to je na śniadanie. Każdy? No dobra. To jemy.

Po chwili mężczyzna przyniósł nam wodę z metalowych kubkach oraz na talerzu placek ziemniaczany, do którego dosypano chyba parę dobrych łyżek curry i innych przypraw.

- U nas też mamy coś podobnego – odezwałem się.
- Taak? – zdziwił się Radżesz i przetłumaczył swojemu koledze.

Podzieliłem się z chłopakami połową tego placka, a potem zamówiliśmy jeszcze drugi i trzy kubki herbaty dla mnie. Wkurzało mnie to picie z ich mini-kubeczków i trzeba było wypić co najmniej trzy żeby poczuć pojemność normalnego kubka.

Gdy przyszło po małej gadce-szmatce do płacenia, chłopczyk zawołał kucharza i ten coś tam mu powiedział.

- Ile płacimy?
- Tzn. ty płacisz prawda? Jeśli to nie problem sir.

Dobra. Zapłacę. Niech biedne dzieciaczki jedzą. W końcu robią za przewodników, a jest niepisana zasada, że wikt i opierunek trzeba zapewnić. Niech będzie. Nie zbiednieję.

- Ile płacę za to wszystko?
- 800 rupii – rzekł Radżesz.

O kurwa. Pomyślałem sobie. Drożej jak w Bombaju w knajpie.  Oj nie lubię jak chce się mnie oszukać. Pierwszy napływ złości we krwi prawie spowodował, że krzyknąłem, ale zaraz. Spokojnie. Spokój ducha. Kontemplacja. Wszystko na spokojnie. Nauczyłem się już, że jak jest drogo albo ktoś cię oszukuje prosto w oczy, wszystko na spokojnie… zero krzyku.

- Dam 300 rupii - powiedziałem powoli.


Fotograf i przewodnik w jednym.
Chłopczyk coś tam powiedział kucharzowi i w końcu dałem 400 INR (20 zł). Ni to mało ni to dużo za dwa śniadania. Pewnie stówę dostanie sam Radżesz za to, że mnie przyprowadził. Oj ciężkie jest życie białasa. Nabrałem nieco sceptyczności do tego dnia.

Ta chatka z palm na pewno nie miała takiego drogiego cennika. Tymczasem cena była słona, jak te placki.  W sumie kto tam wie ile te placki normalnie kosztują. Nigdy się nie dowiem. Wyszedłem z nimi opuszczając plackową chatkę.

***

Rower to najlepsza chyba forma zwiedzania i za każdym razem, gdy jestem zagranicą staram się pojeździć trochę po okolicy, jeśli jest sposobność. Jeżdżąc po hinduskiej wsi czułem się fantastycznie, a co niektórzy przechodnie nie kryli zdziwienia widząc turystę na rowerku w towarzystwie hinduskich dzieci.

Jeździliśmy tak dobrych parę godzin poprzez wieś i chłopacy pokazali mi parę ciekawostek, z których większość Radżesz wymyślał po drodze. Na przykład fakt, że rura kanalizacyjna (?) oddziela we wsi kasty ludzi. Chociaż kij wie. Może to prawda. Jednak już na pewno krowa nie była kiedyś wójtem wsi…


Pojechaliśmy jeszcze do jednej świątyni, która łudząco przypominała te poprzednie z wczoraj. I do drugiej ciekawszej świątyni, gdzie spotkałem dwie Niemki, które w Indiach były od przedwczoraj, ale naprawdę sporo o nich wiedziały.

Potem zaś zlądowaliśmy w domu Radżesza co mnie mocno ucieszyło, bowiem chciałem zobaczyć domostwo od środka. Co prawda widziałem już jedno z Jodhpurze, ale nigdy nie zaszkodzi więcej pooglądać, jak mieszkają lokalsi.

W domu jednak miło nie było. Chłopak odprawił najpierw swoją matkę krzycząc na nią, co lekko mnie zszokowało.

Nie znam hindu, ale to było coś w stylu:

- Rób babo herbatę.

I zrobiła. Choć nie była wcale dobra. Kolejne zdziwienie.

W domu były też trzy inne dziewczyny, z których jedna była po prostu prześliczna, ale po paru krótkich chwilach przemykania po korytarzu pochowała się wraz z innymi kobietami.

Do domu wpadł ojciec Radżesza i dosłownie przybił mi piątkę i pochwalił syna, że buja się z cudzoziemcami. Tymczasem synalek zaczął mnie przekonywać, że najlepsze co mogę zrobić ze swoimi pieniędzmi to wysyłać mu, a on wtedy pójdzie na studia medyczne i kiedyś mi odda.

Może i bym na to poszedł, gdyby nie fakt, że zaśpiewał 250 euro miesięcznie! Nie przekonał mnie również fakt, że przed domem stały dwa motory i auto. Mały skurczybyk.

Dopiłem herbaty i wyszliśmy z domu. Pomyślałem sobie, że czas pedałować do mojego taniego hotelu.

Selfie z chłopakami
Po drodze zaczepił mnie jakiś nastolatek i chichocząc powiedział, że mam się nie trzymać z jego znajomym Radżeszem, bo on wącha klej i pije piwa. Bez komentarza…
Aczkolwiek było i więcej wrażeń, gdy 11-latek rozpoczął niespodziewanie tematy damsko-męskie i gdy zrozumiał, że nie mam żony od razu zaproponował mi kobietę do towarzystwa i wynajęcie motoru bym mógł pojechać z nią w góry.

***

Na koniec, gdy już się żegnaliśmy przy bramie Radżesz zawołał:

- Sir… czy możemy prosić o drobną zapłatę za nasze usługi?
- Radżesz… - westchnąłem ciężko – mówiłeś, że jesteśmy przyjaciółmi tak?
- Zatem nie chcesz mi dać żadnych pieniędzy teraz?

Wkurzyłem się.

- Dlaczego miałbym dać ci pieniądze?
- Przecież poświęciliśmy dużo energii i czasu by cię oprowadzić.
- To prawda, ale posłuchaj Radżesz… gdybyś powiedział, to na początku byłoby zupełnie inaczej… Po za tym może twój kolega zapłaci mi za to, że woziłem go na bagażniku, co?

Skończyło się tak, że dałem im 100 rupii (5zł), choć chyba wcale nie powinienem. Radżesz zamiast być wdzięczny schował banknot z nieskrywanym rozczarowaniem i… zapytał ile dam jemu koledze.

- Co?! Daj spokój. Kupiłem wam przecież śniadanie… 100 rupii wystarczy wam na pewno na biszkopty.
- No, ale powinniśmy dostać więcej… jako przewodnicy.
- Za te zmyślane historie we wsi?...

Radżesz najpierw gniewnie wybałuszył gałki oczne i chciał coś mi powiedzieć wtykając palec w moim kierunku, ale powstrzymał się i zamilkł.
Chłopcy odpuścili, wsiedli na rowery wyzywając mnie pod nosem od „maderchoków”* i pojechali. Coś czuję, że imię Radżesz na dlugo zapamiętam.
 
* oznacza to sk***syna

I więcej klimatycznych fociąt ze wsi Kamasutry:













środa, 23 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Świątynie Kamasutry część 3 (Khajuraho, Indie)


Świątynia, gdzieś dalej na wsi.
Po jakimś czasie włóczenia się po kompleksie świątynnym i oglądania kolejnego, niemal identycznego budynku upstrzonego bezwstydnymi posągami postanowiliśmy, że opuszczamy to miejsce i powędrujemy gdzie indziej.

Na bramkach kontrolnych, zaraz przy detektorach metalu, pani ochraniarz oddała Francesce jej paczkę bidi, wyciągając ją z drewnianej szuflady starego biurka.

- Dziękuję – powiedziała grzecznie Włoszka lekko się kłaniając, co nie było dla mnie w ogóle  logiczne wobec jej wcześniejszego wielkiego oburzenia.
Świeży sok z pomarańczy, na który się skusiłem.
 
Gdy tylko opuściliśmy bramę przybytku i przeszliśmy na drugą stronę zaraz otoczyła nas spora grupa ciapatych, marnie wyglądających sprzedawców, dla których tak naprawdę, byliśmy chyba jedynym mięsem w okolicy. Panowie z sektora turystycznego próbowali nam wcisnąć właściwie wszystko: od talii do kart, aż po „jedwabne” koszulki.

Jeden z nich – wąsaty dziadunio – klepnął mnie po plecach pokazując mi jakiś dziwny, metalowy breloczek, który po naciśnięciu symulował kopulację od tyłu. Tak! Dwa małe metalowe, posuwające się ludziki.
- Ha! – zaśmiałem się do faceta, a on uniósł brwi do góry w specyficznym geście.

To co kupujesz? Zastanawiam się. Myślę sobie: tak pewnie! Fenomenalny prezent. Zaraz sobie myślę, komu miałbym to dać. Nie. Facet nie odpuszcza i dalej pokazuje mi jak dwa metalowe ludziki wykonują frykcyjne ruchy. Może taniej? Nie. Dzięki. Dwa w komplecie? Nie. Dzięki. Facet przerywa nagonkę, ale stoi zaraz obok.

Takie "cuda" można znaleźć na ulicy.
Zanim się zorientowaliśmy okrążył nas tłum sprzedawców złożony chyba z dwudziestu osób i każdy chciał nam coś wcisnąć. Pan Omaha i ja chcieliśmy opuścić ten krąg, bo ani ja ani on nie czuliśmy się komfortowo otoczeni przez „wygłodzonych” sprzedawców o cygańskich twarzach czyhających na nasze portfele. Natomiast panna Italianna, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zaczęła opowiadać historie swojego życia i podróży do Indii oraz co jej się podoba, a co nie podoba w Khajuraho, gdzie była co zobaczyła, skąd jesteśmy my, dokąd jedziemy i ile wydajemy pieniędzy na trasie… Szczerze mówiąc zaczęła mnie ta jej zbytnia uprzejmość i otwartość, a może właściwie brak asertywności mocno irytować.
Kolejna...

W Indiach do sprzedawców, jeśli nie chcesz kupować… zawsze krótkie, ale grzeczne „nie” i koniec. Koniec tematu… a nie Włoszka, która wdawała się z nimi w dyskusji, typu skąd jest, gdzie pracuje i jak podobają jej się Indie. Może potrzebowała być wysłuchana? Stać w centrum uwagi? Jedyna mądrą rzecz, którą zrobiła to fakt, że jestem jej mężem. Było to o tyle dobre, bo ktoś z tłumu zaczął się już nieśmiało „oferować”.

Sprzedawcy na początku słuchali jej „pięknej” historii, o tym jak znalazła się w Indiach i jak bardzo zżyła się z tym brudnym, ale fascynującym krajem. Po chwili jednak mężczyźni wrócili do swojej wyuczonej, nachalnej sztuki kupieckiej. 

Wiejska rzeczka, ale woda mało przejrzysta i nie zachęca do kąpieli.



Dom z cyklu WTF? z balkonem?
Skończyło się tak, że kupiłem książkę „Kamasutra: Story of Vatsayayana”, (czy coś podobnego) z myślą o znajomej parze w Polsce. Sytuacja, w której dziwnie wyglądający sprzedawca reklamował książkę przewracając jej strony i pokazując co raz to wymyślniejsze, akrobatyczne seksualne pozycje mi i mojej „żonie” Francescę była dziwna. Po chwili zaczęło mnie to wszystko śmieszyć i kilkunastu Hindusów bez krzty wstydu zaczęło nas wypytywać o nasze sprawy łóżkowe. Czy nam się układa, czy urozmaicamy itd. Ton dyskusji był dziwny. Tak jakby pytali: jak się macie? Wszystko dobrze u rodziny i w pracy?

Pora było spadać z tego dziwnego ulicznego klubiku. Zdecydowanie odbiłem w jedną stronę ciągnąc za rękę swoją niedoszłą żonę. Japończyka nie trzeba było ciągnąć, bo jakoś super komfortowo się nie czuł, już od samego początku.

Z deszczu pod rynnę.

Ledwo wymsknęliśmy się z rąk chciwych sprzedawców dopadło nas dwóch młodych cwaniaczków, którzy zapytali się czy mogą z nami zjeść lunch. Zanim ja, czy Azjata coś powiedzieliśmy, Włoszka zgodziła się i ustalała szczegóły, gdzie możemy coś przekąsić. Wiedziałem, że jej chęć przewodzenia nam niczym Mussolini prędzej czy później za bardzo ugodzi w nasze męskie ega i dojdzie do kłótni i pewnie naszej rozłąki. Tak jak w tym przypadku.

Francesca wróży jednemu z chłopaków.
Nie byli tacy źli!
Ani ja ani pan Omaha (aka pan Osaka) nie ufaliśmy za grosz tym dziwnym gościom i nikt z nas na lunch z nimi wybrać się nie chciał. Poszliśmy z nimi jednak do knajpki, w której oprócz ogrodowej huśtawki i pysznych dań, był też całkiem rozmowny i inteligentny kelner. Nikogo oprócz nas tam nie było, więc pilnowałem się byśmy przypadkiem nie zostali naciągnięci na solidny rachunek.

Intuicja mnie jednak zwiodła i tych dwóch gości okazało się normalnymi i miłymi i szczerymi ludźmi. Pierwszymi takimi normalnymi, których ot tak poznałem na ulicy. Nie licząc pociągowych znajomości nigdy nie spotkałem nikogo w Indiach, kto po pierwsze wzbudziłby moje zaufanie, kolejno sympatię i jakąś wspólną więź. Od indyjskich ulic nie wymaga się standardów bezpieczeństwa, czystości, więc nie wymaga się też  możliwości zawarcia sympatycznych relacji. No, a tu w Khajuraho było inaczej. Może hinduska wieś rządzi się swoimi prawami?

Inna sprawa, że przez nader częsty kontakt z tragarzami, taryfiarzami, sprzedawcami, naganiaczami, pseudoprzewodnikami i nibytragarzami nabrałem do Indii chłodnego dystansu pełnego ograniczonego zaufania.

Francesca pomogła mi w swojej słodko-naiwnej dziewczęcej ufności do ludzi odkryć ten hinduski świat na nowo.

Nasze "dziecko" w centrum uwagi.
Później na brudnej ulicy pełnej błota, zwierząt i robotników wracających z jakiejś pobliskiej budowy, (a raczej przebudowy) znalazł się malutki piesek chwytający od razu za serce. Francesca nie wytrzymała, chwyciła go od razu w ramiona, zaraz przed tym, gdy prawie stratowała go krowa. Biedak był głodny i trząsł się z zimna. Włoszka poczuwszy nagły przypływ macierzyństwa nakazała mi kupić ciepłe mleko, którym zaraz psiaka nakarmiła. I tak oto dorobiliśmy się naszego „dziecka”. Francesca przytulała tego zwierzaka, aż do momentu, gdy uświadomiłem jej, że nie może go trzymać, jeśli nie zabierze go do Jaipuru. W końcu puściła go wolno na zabłoconą ulicę i niemal się rozpłakała. W międzyczasie, któryś z chłopców, który byłby koszmarem ortodontów zaoferował, iż może się nim zaopiekować… jeśli Włoszka będzie mu wysyłać 100 euro miesięcznie. Na psią karmę oczywiście.

Nasz psiaczek.
Potem jakieś dzieciaki grające piłką, a raczej flakiem, zajęły nas na dobry kwadrans i rozegraliśmy mini mecz na samym środku ulicy, po której i tak nic nie jeździło. Rodzice dzieciaków poprosiły nas o 50 rupii (2,5zł) na nową piłkę dla dzieci. Ja już chciałem iść i kupować, ale Francesca surowo mi zabroniła, jako, że „zaraz zawołają o więcej i lista będzie bez końca, a z biedą w Indiach nie można tak walczyć”. Zabrzmiało to rozsądnie i zaufałem jej. Byłem twardy i asertywny. Chyba dobrze… Chociaż strasznie powiedzieć biednemu dziecku, że mu się nie kupi nowej piłki i musi dalej rzucać tą przebitą.

Naszą idylliczną opowieść przerwała od dawna ukrywana biegunka pana Omahy, który chował to z nami ze wstydem od jakiegoś czasu. Co prawda co jakiś czas wychodził gdzieś po coś, ale myśleliśmy, że to z fotograficznej pasji. Teraz już tak bardzo bolał go brzuch, że musiał iść do apteki. Poszło z nim dwóch chłopaków z lunchu w restauracji, którzy znowu pojawili się nie wiadomo skąd.

- Ameba! – stwierdziła Francesca po namyśle.

Ja zaś w między czasie wachlowałem przed twarzą panu Japończykowi i wymieniałem wszystkie możliwe leki na biegunkę i ból brzucha.
 
- Jak przyjedziemy, to chętnie oddam – powiedziałem, bo i tak miałem tego niezłe zasoby, z których na szczęście nie korzystałem.

Skończyło się tak, że wynajęliśmy jakiegoś przedsiębiorczego chłopca, by zawiózł pana „Osakę” do pensjonatu. Chłopiec o imieniu Rajesh zorganizował zaraz jakiegoś starca z motorikszą i zachęcił nas byśmy też skorzystali z transportu. Jako, że ani Włoszka ani ja nie mieliśmy już nic do robienia udaliśmy się wszyscy do pojazdu. Po drodze Rajesh wychwalał swoje miasto, mówiąc całkiem płynnym angielskim i wypytywał nas o wszystko.

Pan Japończyk skrywa swój ból.
W ciasnej riksze podekscytowanym głosem opowiadał o swoim  domu rodzinnym, o szkole, o motorze którym kiedyś kupi i o językach świata, którymi chce kiedyś władać. Ja z chłopakiem nie rozmawiałem, ale przypadło mi do gustu jego szlachetne serce i ciekawość świata.

- Zaopiekujesz się nim? – wskazała na mnie Francesca – ja dzisiaj w nocy wyjeżdżam.
- Oczywiście. Zaopiekuję się – spojrzał na mnie chłopczyk i skinął głową.





część 4 

niedziela, 20 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Świątynie Kamasutry część 2 (Khajuraho, Indie)



Nazajutrz okazało się, że Włoszka zdążyła już nieco namieszać i zamówiła na cały dzień rikszarza, który przywiózł nas w nocy z dworca. Teraz pojawił się problem, bo nawet pan Japończyk nie chciał po Khajuraho jeździć, tylko wolał spacerować.

- Strata pieniędzy – powiedział Azjata to, co i tak wszyscy myśleli – te zabytki są jedynie 920 metrów stąd!

Każdy chciał podreptać do kompleksu świątyń i nie marnować bez sensu rupii.

Nieprzyjemna rozmowa spadła na Francescę. Ona zamówiła, więc niech odwołuje. Taksówkarz nie krył oburzenia i myślałem, że nas rozszarpie. Liczył, że sporo zarobi na nas – zachodnich turystach. Teraz żywo gestykulował i awanturował się z Włoszką. Nie chciałem się do niego zbliżać nie tylko ze względu na jego zapach, ale i parę, która niemal wydobywała mu się z uszów.

Śmieszna toaleta przy wiejskiej drodze.
Droga do świątyń przyjemna. Drogi niby pełne ludzi jak na wieś, bo co chwile ktoś kursował, ale nie walało się wcale dużo śmieci. To wpłynęło na +50 do mojego nastroju, bo wolałem szarobury piasek i kępy trawy od kolorowych i kłujących w oczy odpadków. Przyjemne było też, po prostu iść i nie patrzeć pod nogi. Nie to co w Bombaju, gdzie co chwila było trzeba analizować jak ominąć rozmaite atrakcje z ludzi, wózków i bóg wie jeszcze czego. Wreszcie ulica nie była torem przeszkód. Po prostu można było iść. I to też wprawiło mnie w niesamowicie dobry, przyjemny nastrój. Zaskakująca jak na ten kraj dawka przestrzeni sprawiła, że poczułem się jak chomik wypuszczony z ciasnej klatki.






Francesca już się nie gniewa.

Świątynia jaka jest każdy widzi.


Włoszka coś sobie podśpiewywała, a pan Japończyk zaczął swoją sesję fotograficzną już na drodze. Nie było w sumie jakiś arcy-ciekawych tematów, ale on zdążył pstryknąć już chyba kilkadziesiąt ujęć. Mi po kilku tygodniach podróży (licząc Skandynawię i kraje bałtyckie) już nie chciało się dzień w dzień robić po kilkaset fotek każdej minuty danego dnia. Po prostu mi się nie chciało.

Wstęp do świątyń kosztował tylko 300 rupii (15zł), ale Francesca chciała udać, że jest Hinduską i dostać bilet za 75 rupii (4zł). Moja tymczasowa towarzyszka podróży miała niemal zerowy budżet na tę podróż. Fakt, że jeździła po Indiach sama był umiarkowanie szokujący, ale fakt że miała 1000 rupii (50zł) na prawie tydzień już mocno mnie zaskoczył. To stwarzało niepewne podłoże pod jej bezpieczeństwo… Narażała się i to mocno. I choć przez kilka minut czułem silną empatię i martwiłem się o nią… ech pieprzyć to. Jej życie. Nie mogę jej matkować. Sama decyduje. Pomimo egzotycznemu mistycyzmowi i magicznych, backpackerskich realiach w jakich się poznaliśmy nie czułem z panną Italianną większej więzi. Czar zaczął się ulatniać, gdy poznałem jej żebraczo-dziwne metody rozmawiania z kasjerką i wielkiej awanturze jaką zrobiła, gdy pracowniczka ochrony zabroniła jej wnieść papierosy do środka.

- Zabrała je! – krzyknęła zaczynając jakiś dziwny monolog pełen żalu. Potem wpadła w krótkotrwałą furię.
Pan Omaha ucina sobie drzemkę.
Coś tam plumkała pod nosem o hah! prawach człowieka i własności osobistej. Powiedziałem jej żeby dorosła i zderzyła się w rzeczywistością. Halo! Jesteśmy w Indiach? Tu nie obowiązują żadne prawa… znaczy się obowiązują, ale inne. Dziewczyno na co się pchałaś?! Tak sobie wtedy pomyślałem i przekazałem jej te informacje w formie lekkostrawnego komunikatu. Włoszka jednak obraziła się, bo przecież znała Indie DŁUŻEJ i LEPIEJ niż ja, a zabranie papierosów to kradzież i tyle.

Ach, te baby. Odpuściłem i finalnie wyszło tak, że świątynie zwiedzaliśmy przez parę godzin osobno i każdy z nas tj. pan Japończyk, Francesca i ja udawaliśmy, że łączymy się w duchowym dialogu z jednym z tysiąca hinduskich bóstw.

Figury z piaskowca usadzone na budowlach wprawiały w osłupienie. Liczne kopulujące postacie wyprawiały różne dziwne rzeczy, nie tylko ze sobą nawzajem, ale też z koniami i innymi zwierzętami. Seksualne akrobacje niektórych z posążków budziły mieszany podziw i zdumienie. Kamasutra, rzekomo wyryta na ścianach musiała być jakąś dziwną hinduską fantazją, bo rozliczne pozycje wyglądały co najmniej nierealnie np. ta w której mężczyzna leży, a kobieta siedzi na nim okrakiem i jeszcze strzela z łuku w niebo. Chyba, że to jakaś mistyczna przenośnia, której ja obcokrajowiec nigdy nie zrozumiem. Ten i kilka innych sekretów dobrze utrzymanego kompleksu pozostała dla mnie tajemnicą, jako że poskąpiłem pieniędzy na słuchawki z angielskim audio-przewodnikiem. Zagadką pozostanie dla mnie też sprawa, że w jednym z budynków bożkiem na środku był wielki wieprz (?). Ktoś wie?...

Chaotyczna trasa mojego zwiedzania kolejnych świątyń, szybko mnie jednak znużyła, choć miejsce było przyjemne i relaksujące. Już potem nawet nie chciało mi się wchodzić do kolejnego budynku, zdejmować butów i podziwiać. Po jakimś czasie spotkaliśmy się z moją panną Italianną spontanicznie przed jednymi z kamiennych schodów, na samym dole.

- Pan Osaka się zgubił?
- On ma na imię Omaha. Boże… naucz się jego imienia.
- No dobrze… pan Omaha. Gdzie polazł?
- Już ponad kwadrans fotografuje kawałek ściany z płaskorzeźbami.
- Aha… no to chodź – powiedziała i chwyciła mnie za rękę.

Stara, bezzębna (?) Hinduska z miotełką otworzyła nam kratę do jednego z ołtarzyków, tak że mogliśmy wejść do środka i dotknąć posągów. Kobieta nakazała nam byśmy czołami dotknęli kamiennego kloca na środku, a przeniknie nas duchowa moc. Spróbowaliśmy. Nic. Znowu. Też nic. Fakt, faktem przyjemny chłód na głowie lekko odprężył na moment. Wychodzimy powoli, przedzierając się na bosaka przez wnętrze świątyni i dziękując za jej gest. Staruszka się uśmiecha. Wychodzimy. Za chwilę coś woła wymachując miotłą. Aaa… napiwek. No tak… na utrzymanie świątyni… jałmużna od pielgrzymów znaczy się. Tak, tak rozumiem. Nie płacę i wychodzę.
 
Gdzieś w oddali mignął nam między drzewami pan Osaka... tzn. pan Omaha.

Zabraliśmy Japończyka ze sobą i poszliśmy w kierunku kolejnej ze świątyń Kamasutry. Poszliśmy do kolejnej świątyni, która tak naprawdę była odwzorowaniem poprzedniej. Nawet pan Japończyk Omaha w końcu stwierdził, że odpuszczamy i śmigamy w inne miejsce. Panna Italianna przyznała mi rację, że strażniczka mogła zabrać jej ukochane papierosy i nie tylko miała do tego prawo, ale nawet stwierdziła, że paczka bidi* była tania i nic nie warta.

*  Bidi to tanie indyjskie papierosy, które są wykonane z tytoniu i liści tengu. Ponad 100 milionów Hindusów pali te wyroby.