niedziela, 27 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Świątynie Kamasutry część 4 (Khajuraho, Indie)

Chłopiec czekał z jakimś kolegą w umówionym miejscu już na pół godziny przed umówionym spotkaniem tuż przed żeliwną bramą pensjonatu. Obydwaj opierali się o stare, zdezelowane rowery, które pewnie były postrzegane wśród lokalnych dzieciaków jako bolidy formuły 1. Okazało się, że ten z wczoraj nazywa się Radżesz, a ten drugi Maadhav. Ten pierwszy z nich powiedział, że najpierw pojedziemy coś zjeść, jeśli jestem głodny. Zgodziłem się i chwyciłem za rower, ale chłopcy stwierdzili, że mam siedzieć na bagażniku, a Maadhav będzie pedałować.

nasze śniadanko!

Mimo, że ciałem byłem obecny na niewygodnym tyle roweru, to myślami wróciłem do wczorajszej nocy. Spędziliśmy wieczór z Francescą, siedząc na dachu naszego pensjonatu. Ciekawie się tam wchodziło. Najpierw po schodach bez barierki, a potem na śliskiej, niepewnej drabinie. U góry oprócz jakiś zapomnianych, gnijących mebli zastała nas też dosyć ciekawa panorama. Zaskoczyła ponownie przestrzeń. Gdzieś tam pola lub nie-pola, palmy, jakieś domy, dziwna mgła… Zanim się zorientowaliśmy zrobiło się ciemno. Noc była gwiaździsta i czas leciał nam miło, choć nie rozmawialiśmy zbyt wiele. Siedzieliśmy sobie tak cichutko obok siebie, nawet nie patrząc w jakiś określony punkt. Nasze spotkanie w pociągu z obecnego punktu widzenia wydawało się interesujące, erotyczne i niepowtarzalne, choć ani ja ani ona go nie idealizowaliśmy. Jej towarzystwo odświeżyło całe te Indie w mojej głowie i być może potrzebowałem obecności kogoś z Europy, z mojego kręgu kulturowego, by poczuć się tutaj swobodnie, swojsko, choć na moment. Francesca miała wiele zalet, wśród których na pewno trzeba było wyróżnić wielkie jak dzwon serce, ale wiadomy był fakt, że gdybyśmy podróżowali dłużej na pewno na jaw wyszły by nasze odmienne charaktery i podejścia do życia. Polubiłem ją, ale gdy dowiedziałem się, że musi wracać do siebie, do Jaipuru nie rozpaczałem. Teraz jednak następnego dnia nieco zatęskniłem.

atmosfera śniadaniowa
Z rozmyśleń wyrwał mnie ból tyłka, jaki powodowały każde dziury na drodze, a było ich całkiem sporo. W końcu zmieniłem się z Maadhavem i zacząłem pedałować. Nie miałem serca wykorzystywać małego hinduskiego dzieciaka, który zarzekł się, że będzie mnie wszędzie wozić. Tym bardziej, że ludzie przy drogach śmiali się okrutnie widząc taki podły widok: hinduskiego, nieletniego rikszarza i jego „białego Pana”. Pojechaliśmy najpierw w jedno miejsce zjeść coś taniego i lokalnego. Trochę tam pedałowaliśmy, aż dojechaliśmy do chaty wykonanej chyba w całości z palm i znalezionych przy drodze kawałków drewna. Przed wejściem i tak wisiała „piękna”, czerwona reklama coca-coli, która nijak nie pasowała do tego wszystkiego.

Zamówił za mnie Radżesz, który rozwodził się naprzemiennie nad niesamowitą biedą w wiosce i nad jej wspaniałością. Kucharz zerwał się leniwie ze stołka i poszedł za zasłonę z ceraty pichcić coś bliżej nieokreślonego. Nie wiedziałem co to ma być, ale chłopaki mówili, że tu każdy to je na śniadanie. Każdy? No dobra. To jemy.

Po chwili mężczyzna przyniósł nam wodę z metalowych kubkach oraz na talerzu placek ziemniaczany, do którego dosypano chyba parę dobrych łyżek curry i innych przypraw.

- U nas też mamy coś podobnego – odezwałem się.
- Taak? – zdziwił się Radżesz i przetłumaczył swojemu koledze.

Podzieliłem się z chłopakami połową tego placka, a potem zamówiliśmy jeszcze drugi i trzy kubki herbaty dla mnie. Wkurzało mnie to picie z ich mini-kubeczków i trzeba było wypić co najmniej trzy żeby poczuć pojemność normalnego kubka.

Gdy przyszło po małej gadce-szmatce do płacenia, chłopczyk zawołał kucharza i ten coś tam mu powiedział.

- Ile płacimy?
- Tzn. ty płacisz prawda? Jeśli to nie problem sir.

Dobra. Zapłacę. Niech biedne dzieciaczki jedzą. W końcu robią za przewodników, a jest niepisana zasada, że wikt i opierunek trzeba zapewnić. Niech będzie. Nie zbiednieję.

- Ile płacę za to wszystko?
- 800 rupii – rzekł Radżesz.

O kurwa. Pomyślałem sobie. Drożej jak w Bombaju w knajpie.  Oj nie lubię jak chce się mnie oszukać. Pierwszy napływ złości we krwi prawie spowodował, że krzyknąłem, ale zaraz. Spokojnie. Spokój ducha. Kontemplacja. Wszystko na spokojnie. Nauczyłem się już, że jak jest drogo albo ktoś cię oszukuje prosto w oczy, wszystko na spokojnie… zero krzyku.

- Dam 300 rupii - powiedziałem powoli.


Fotograf i przewodnik w jednym.
Chłopczyk coś tam powiedział kucharzowi i w końcu dałem 400 INR (20 zł). Ni to mało ni to dużo za dwa śniadania. Pewnie stówę dostanie sam Radżesz za to, że mnie przyprowadził. Oj ciężkie jest życie białasa. Nabrałem nieco sceptyczności do tego dnia.

Ta chatka z palm na pewno nie miała takiego drogiego cennika. Tymczasem cena była słona, jak te placki.  W sumie kto tam wie ile te placki normalnie kosztują. Nigdy się nie dowiem. Wyszedłem z nimi opuszczając plackową chatkę.

***

Rower to najlepsza chyba forma zwiedzania i za każdym razem, gdy jestem zagranicą staram się pojeździć trochę po okolicy, jeśli jest sposobność. Jeżdżąc po hinduskiej wsi czułem się fantastycznie, a co niektórzy przechodnie nie kryli zdziwienia widząc turystę na rowerku w towarzystwie hinduskich dzieci.

Jeździliśmy tak dobrych parę godzin poprzez wieś i chłopacy pokazali mi parę ciekawostek, z których większość Radżesz wymyślał po drodze. Na przykład fakt, że rura kanalizacyjna (?) oddziela we wsi kasty ludzi. Chociaż kij wie. Może to prawda. Jednak już na pewno krowa nie była kiedyś wójtem wsi…


Pojechaliśmy jeszcze do jednej świątyni, która łudząco przypominała te poprzednie z wczoraj. I do drugiej ciekawszej świątyni, gdzie spotkałem dwie Niemki, które w Indiach były od przedwczoraj, ale naprawdę sporo o nich wiedziały.

Potem zaś zlądowaliśmy w domu Radżesza co mnie mocno ucieszyło, bowiem chciałem zobaczyć domostwo od środka. Co prawda widziałem już jedno z Jodhpurze, ale nigdy nie zaszkodzi więcej pooglądać, jak mieszkają lokalsi.

W domu jednak miło nie było. Chłopak odprawił najpierw swoją matkę krzycząc na nią, co lekko mnie zszokowało.

Nie znam hindu, ale to było coś w stylu:

- Rób babo herbatę.

I zrobiła. Choć nie była wcale dobra. Kolejne zdziwienie.

W domu były też trzy inne dziewczyny, z których jedna była po prostu prześliczna, ale po paru krótkich chwilach przemykania po korytarzu pochowała się wraz z innymi kobietami.

Do domu wpadł ojciec Radżesza i dosłownie przybił mi piątkę i pochwalił syna, że buja się z cudzoziemcami. Tymczasem synalek zaczął mnie przekonywać, że najlepsze co mogę zrobić ze swoimi pieniędzmi to wysyłać mu, a on wtedy pójdzie na studia medyczne i kiedyś mi odda.

Może i bym na to poszedł, gdyby nie fakt, że zaśpiewał 250 euro miesięcznie! Nie przekonał mnie również fakt, że przed domem stały dwa motory i auto. Mały skurczybyk.

Dopiłem herbaty i wyszliśmy z domu. Pomyślałem sobie, że czas pedałować do mojego taniego hotelu.

Selfie z chłopakami
Po drodze zaczepił mnie jakiś nastolatek i chichocząc powiedział, że mam się nie trzymać z jego znajomym Radżeszem, bo on wącha klej i pije piwa. Bez komentarza…
Aczkolwiek było i więcej wrażeń, gdy 11-latek rozpoczął niespodziewanie tematy damsko-męskie i gdy zrozumiał, że nie mam żony od razu zaproponował mi kobietę do towarzystwa i wynajęcie motoru bym mógł pojechać z nią w góry.

***

Na koniec, gdy już się żegnaliśmy przy bramie Radżesz zawołał:

- Sir… czy możemy prosić o drobną zapłatę za nasze usługi?
- Radżesz… - westchnąłem ciężko – mówiłeś, że jesteśmy przyjaciółmi tak?
- Zatem nie chcesz mi dać żadnych pieniędzy teraz?

Wkurzyłem się.

- Dlaczego miałbym dać ci pieniądze?
- Przecież poświęciliśmy dużo energii i czasu by cię oprowadzić.
- To prawda, ale posłuchaj Radżesz… gdybyś powiedział, to na początku byłoby zupełnie inaczej… Po za tym może twój kolega zapłaci mi za to, że woziłem go na bagażniku, co?

Skończyło się tak, że dałem im 100 rupii (5zł), choć chyba wcale nie powinienem. Radżesz zamiast być wdzięczny schował banknot z nieskrywanym rozczarowaniem i… zapytał ile dam jemu koledze.

- Co?! Daj spokój. Kupiłem wam przecież śniadanie… 100 rupii wystarczy wam na pewno na biszkopty.
- No, ale powinniśmy dostać więcej… jako przewodnicy.
- Za te zmyślane historie we wsi?...

Radżesz najpierw gniewnie wybałuszył gałki oczne i chciał coś mi powiedzieć wtykając palec w moim kierunku, ale powstrzymał się i zamilkł.
Chłopcy odpuścili, wsiedli na rowery wyzywając mnie pod nosem od „maderchoków”* i pojechali. Coś czuję, że imię Radżesz na dlugo zapamiętam.
 
* oznacza to sk***syna

I więcej klimatycznych fociąt ze wsi Kamasutry:













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz