Znów przez Indie
Ze sporym uczuciem ulgi udałem się pociągiem z Agry w kierunku
miejscowości Khajuraho, o której niezbyt wiele widziałem. Jak na złość nie
udało mi się złapać nocnego połączenia, a szkoda bo liczyłem, że zaoszczędzę na
noclegach. Tymczasem jedyny bilet jaki dostałem przy zatłoczonej kasie zakładał
całodzienną podróż i ponownie przyjazd na miejsce wieczorem, co już na początek
dnia nastawiało mnie negatywnie… Niewiele wiedziałem o tym miejscu i kupiłem
tam bilet w zasadzie dlatego, bo inne destynacje były już byt oblegane
(zwłaszcza słynne Waranasi), a w Agrze na pewno zostać nie chciałem.
W długim składzie wagonów, jak to w Indiach, gwarno, wesoło i dziwnie. Chociaż
zdążyłem się już jako-tako zaklimatyzować. Znowu przewijały się babki w
dziwnych ubraniach z wiadrami po farbie pełnymi jedzenia, tragarze z łańcuchami
i gwizdkami, a na podłodze przebiegały małe myszki pośród narastającej góry
śmieci. Przez zakratowana okna było widać raczej monotonny krajobraz… palmy, pola,
szkoły, pola, znowu palmy, jakieś bagna, dzieci biegające przy torowiskach,
krowy…
| pociągowy handel kwitnie |
W moim wagonie, który stanowił z resztą chyba 1/20 całego składu
zagnieździła się grupa Koreańców w ramach zorganizowanej wycieczki. Wyglądali
raczej komicznie, ale przynajmniej byli mili. Próbowałem z nimi nawiązać
kontakt, ale generalnie po kwadransie rozmowy, odkryłem, że raczej się peszą,
więc odpuściłem i poszedłem na swoją pryczę dokończyć omlet zamówiony na
stacji.
| jedna ze stacji |
***
Samosa od rodziny
Nieco później, w którymś momencie podróży poznałem rodzinę z prowincji,
kiedy jeden z mężczyzn zaczął mnie nieśmiało zagadywać. Niestety nie znał zbyt
wielu słów po angielsku przez co obydwaj musieliśmy się mocno namęczyć przy
komunikacji. Dowiedziałem się tyle, że bieda aż u nich piszczy. Chwyciło mnie
za serce i zacząłem się dzielić swoim prowiantem, w tym krówkami przywiezionymi
z Polski. Hindus skrzyknął swoją rodzinkę i po chwili nie byłem już sam na
swojej pryczy. Rozmowa na migi mnie męczyła, ale jakoś odczuwałem z niej
radość. Dorośli wpatrywali się chyba przez pół godziny w ulotkę promocyjną
Bydgoszczy, choć i tak wiele, po za zdjęciami, z niej nie rozumieli. Dzieciaki
zaś były w szoku, że wiozę ze sobą tyle elektroniki tj. komputer, aparat i
telefon. W dodatku mam swój markowy śpiwór i plecak. Na pewno jestem
niesamowicie bogaty.
| sztama z rodzinką |
Nasze spotkanie było śmieszne, kontrastowe, groteskowe i przy tym
wszystkim smutne. Na pewno różniło nas więcej niż łączyło i bałem się, że fakt,
iż mnie poznali stanie się tylko gorzkim odbiciem własnej biedy.Za każdym
razem, bowiem gdy mnie pytali o podróże, wspominali ciężko, że sami by chcieli,
ale nie mogą. Dzieciaki ich były jednak zadziwiająco grzeczne i ułożone. „Gadaliśmy”
tak na migi kilka godzin. Pokazałem im oprócz swojego ekwipunku, nieco zdjęć na
laptopie, flagę i… monety z mojego kraju, bo niezmiernie ich, to ciekawiło.
Na sam koniec, gdy rodzina wysiadała zostawiła mi swój adres i
zaprosiła do siebie na wieś. Kto wie? Może kiedyś odwiedzę. Stali tak na
peronie i kiwali. Wszyscy. Cała siódemka. Nagle przypomniało im się, że
wspominałem o tym, że zjadłbym sobie samosę i szybko, pomimo moich protestów
kupili i podali mi przez okno. No, a przecież wspominali wcześniej, że naprawdę
nie mają pieniędzy. Wzruszył mnie ten gest niesamowicie i po odjeździe długo
siedziałem na pryczy zastanawiając się, skąd w takich prostych, biednych
ludziach bierze się tyle dumy i siły do życia?
| chory pies na peronie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz