wtorek, 1 kwietnia 2014

MISJA TUŁACZ: Znowu przez Indie (Khajuraho, Indie)

Znów przez Indie

 
Ze sporym uczuciem ulgi udałem się pociągiem z Agry w kierunku miejscowości Khajuraho, o której niezbyt wiele widziałem. Jak na złość nie udało mi się złapać nocnego połączenia, a szkoda bo liczyłem, że zaoszczędzę na noclegach. Tymczasem jedyny bilet jaki dostałem przy zatłoczonej kasie zakładał całodzienną podróż i ponownie przyjazd na miejsce wieczorem, co już na początek dnia nastawiało mnie negatywnie… Niewiele wiedziałem o tym miejscu i kupiłem tam bilet w zasadzie dlatego, bo inne destynacje były już byt oblegane (zwłaszcza słynne Waranasi), a w Agrze na pewno zostać nie chciałem.
W długim składzie wagonów, jak to w Indiach, gwarno, wesoło i dziwnie. Chociaż zdążyłem się już jako-tako zaklimatyzować. Znowu przewijały się babki w dziwnych ubraniach z wiadrami po farbie pełnymi jedzenia, tragarze z łańcuchami i gwizdkami, a na podłodze przebiegały małe myszki pośród narastającej góry śmieci. Przez zakratowana okna było widać raczej monotonny krajobraz… palmy, pola, szkoły, pola, znowu palmy, jakieś bagna, dzieci biegające przy torowiskach, krowy…
pociągowy handel kwitnie
W moim wagonie, który stanowił z resztą chyba 1/20 całego składu zagnieździła się grupa Koreańców w ramach zorganizowanej wycieczki. Wyglądali raczej komicznie, ale przynajmniej byli mili. Próbowałem z nimi nawiązać kontakt, ale generalnie po kwadransie rozmowy, odkryłem, że raczej się peszą, więc odpuściłem i poszedłem na swoją pryczę dokończyć omlet zamówiony na stacji.
jedna ze stacji
***

Samosa od rodziny

Nieco później, w którymś momencie podróży poznałem rodzinę z prowincji, kiedy jeden z mężczyzn zaczął mnie nieśmiało zagadywać. Niestety nie znał zbyt wielu słów po angielsku przez co obydwaj musieliśmy się mocno namęczyć przy komunikacji. Dowiedziałem się tyle, że bieda aż u nich piszczy. Chwyciło mnie za serce i zacząłem się dzielić swoim prowiantem, w tym krówkami przywiezionymi z Polski. Hindus skrzyknął swoją rodzinkę i po chwili nie byłem już sam na swojej pryczy. Rozmowa na migi mnie męczyła, ale jakoś odczuwałem z niej radość. Dorośli wpatrywali się chyba przez pół godziny w ulotkę promocyjną Bydgoszczy, choć i tak wiele, po za zdjęciami, z niej nie rozumieli. Dzieciaki zaś były w szoku, że wiozę ze sobą tyle elektroniki tj. komputer, aparat i telefon. W dodatku mam swój markowy śpiwór i plecak. Na pewno jestem niesamowicie bogaty.


sztama z rodzinką


 
Nasze spotkanie było śmieszne, kontrastowe, groteskowe i przy tym wszystkim smutne. Na pewno różniło nas więcej niż łączyło i bałem się, że fakt, iż mnie poznali stanie się tylko gorzkim odbiciem własnej biedy.Za każdym razem, bowiem gdy mnie pytali o podróże, wspominali ciężko, że sami by chcieli, ale nie mogą. Dzieciaki ich były jednak zadziwiająco grzeczne i ułożone. „Gadaliśmy” tak na migi kilka godzin. Pokazałem im oprócz swojego ekwipunku, nieco zdjęć na laptopie, flagę i… monety z mojego kraju, bo niezmiernie ich, to ciekawiło.
Na sam koniec, gdy rodzina wysiadała zostawiła mi swój adres i zaprosiła do siebie na wieś. Kto wie? Może kiedyś odwiedzę. Stali tak na peronie i kiwali. Wszyscy. Cała siódemka. Nagle przypomniało im się, że wspominałem o tym, że zjadłbym sobie samosę i szybko, pomimo moich protestów kupili i podali mi przez okno. No, a przecież wspominali wcześniej, że naprawdę nie mają pieniędzy. Wzruszył mnie ten gest niesamowicie i po odjeździe długo siedziałem na pryczy zastanawiając się, skąd w takich prostych, biednych ludziach bierze się tyle dumy i siły do życia?
chory pies na peronie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz