środa, 5 sierpnia 2015

Misja Tułacz 2 #08 - Hostel Aline


Pytałem ludzi raz na jakiś czas gdzie ten hostelik Aline, a oni dalej mi pokazywali, że w górę i w górę. W końcu dotarłem do czegoś na kształt jakby stadionu, a w rzeczywistości był to cudownie położony spory park. Tu już było pełno rodzin i uśmiechów. Nie wiedziałem gdzie jestem, ale wiedziałem, że dotarłem „gdzieś”. Hostelu jednak jak nie było, tak nie było. Zakiwałem na taksówkę i pan taryfiarz bez zbędnych cergieli powiedział, że mnie zabierze. Ceny nie pamiętam, ale musiała być niska bo zgodziłem się praktycznie od razu. Pan z wąsem zawiózł mnie pod wskazany adres wyrzucając po drodze jedną babulkę w chuście na głowie. Gdy wysiadłem pod hostelem on pojechał dalej. Nie wiem czy się zapomniał, czy też chciał mi zabrać bagaż. Pewne jest, że jakaś parka zatrzymała go za rogiem jak tylko uslyszeli jak drę japę na całą ulicę. Z uczuciem ulgi wyciągnąłem duży plecak z bagażnika jego mercedesa i udałem się po niebieskich schódkach do hostelu, gdzie wśród kłębów marichuanowego dymu na recepcji przywitał mnie uśmiechnięty Amin.

Taras u góry służący jako jadalnia.


Szybko zaklimatyzowałem się w hosteliku, który świecił pustkami, bo był przecież styczeń. Dlatego też każdy z podróżnych był w osobnej sypialni i tak ja zlądowałem w takiej z sześcioma łóżkami. Byłem już głodny, bo skubałem tylko ostatki kabanosów z Polski i przyszła pora na jaką kolacyjkę. Poszedłem zatem szukać marokańskiego żarełka. Nawet największy ksenofob, który nie będzie doceniać piękna arabskich kobiet, melodii ichniejszych pieśni, wygody tutejszych kurortów i kunsztu rękodzieła powie, że kuchnia marokańska jest nie tylko ok, ale i smaczna. W Polsce nawet skinheadzi jedzą u Turka czy Araba. Tak i ja znalazłem małą knajpę, gdzie zjadłem zupę – chyba z soczewicy (?) oraz tadżina. Z resztą ponownie tego dnia.
Chefchaouen był miasteczkiem cudownym i niepowtarzalnym. Cudowne było to, że można się było czuć bezpiecznie, mimo ciągłego nagabywania aby kupić haszysz, właściwie na każdym rogu. Niepowtarzalna było zaś to, że w okolicach medyny wszystkie niemal ściany pomalowane były na niebiesko przez co praktycznie zacierał się horyzont i budynki zlewały się z niebem.
***
Wiele tam takich uliczek. Tutaj, drzwi wejściowe do mojego hosteliku.


Wieczorem namierzyłem fajną herbaciarnię, gdzie siedzieli sami faceci. Nieco osłupili się widząc obcego, czyli mnie w ich lokalnej knajpce. Jednak po chwili zdumienia wrócili do śledzenia swojej futbolowej gry. Różnica tego lokalu w stosunku do europejskiego była taka, że na żadnym stoliku nie widniało piwo. Co więcej brakowało też jakiejkolwiek kobiety, co na dłuższą chwilę wydawało się nienaturalne. Siedzący obok mnie mężczyzna o inteligentnym spojrzeniu zaczął ze mną gadać, a ja pochwaliłem jego angielski. Facet był kumaty i poprosiłem go, by wyjaśnił mi nieco o historii Maroka, jako że nie poczytałem za wiele i nie odrobiłem, jak to się mówi, zadania domowego. On jak się okazało, był nauczycielem języka angielskiego, ale nie tylko to potrafił dobrze. Sporo wiedział o świecie, jak na gościa, które całe życie spędził w dwóch miejscach: Meknes i Chefchaouenie. Zapytał się mnie standardowo jak zarabiam na podróże, po co jeżdzę, czy nie boję się tak samotnie...
  • Dokąd jedziesz po Maroku?
  • Do Layounne i potem przez Saharę w dół do Mauretanii.
  • Do Mauretanii?! Musisz uważać... oni cię tam zabiją.
  • A czemu?
  • Tam ludzie źli i nie lubią białych.
    Zaśmiałem się i powiedziałem, że złego diabli nie biorą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz