Pytałem
ludzi raz na jakiś czas gdzie ten hostelik Aline, a oni dalej mi
pokazywali, że w górę i w górę. W końcu dotarłem do czegoś
na kształt jakby stadionu, a w rzeczywistości był to cudownie
położony spory park. Tu już było pełno rodzin i uśmiechów. Nie
wiedziałem gdzie jestem, ale wiedziałem, że dotarłem „gdzieś”.
Hostelu jednak jak nie było, tak nie było. Zakiwałem na taksówkę
i pan taryfiarz bez zbędnych cergieli powiedział, że mnie
zabierze. Ceny nie pamiętam, ale musiała być niska bo zgodziłem
się praktycznie od razu. Pan z wąsem zawiózł mnie pod wskazany
adres wyrzucając po drodze jedną babulkę w chuście na głowie.
Gdy wysiadłem pod hostelem on pojechał dalej. Nie wiem czy się
zapomniał, czy też chciał mi zabrać bagaż. Pewne jest, że jakaś
parka zatrzymała go za rogiem jak tylko uslyszeli jak drę japę na
całą ulicę. Z uczuciem ulgi wyciągnąłem duży plecak z
bagażnika jego mercedesa i udałem się po niebieskich schódkach do
hostelu, gdzie wśród kłębów marichuanowego dymu na recepcji
przywitał mnie uśmiechnięty Amin.
Taras u góry służący jako jadalnia. |
Szybko
zaklimatyzowałem się w hosteliku, który świecił pustkami, bo był
przecież styczeń. Dlatego też każdy z podróżnych był w osobnej
sypialni i tak ja zlądowałem w takiej z sześcioma łóżkami.
Byłem już głodny, bo skubałem tylko ostatki kabanosów z Polski i
przyszła pora na jaką kolacyjkę. Poszedłem zatem szukać
marokańskiego żarełka. Nawet największy ksenofob, który nie
będzie doceniać piękna arabskich kobiet, melodii ichniejszych
pieśni, wygody tutejszych kurortów i kunsztu rękodzieła powie, że
kuchnia marokańska jest nie tylko ok, ale i smaczna. W Polsce nawet
skinheadzi jedzą u Turka czy Araba. Tak i ja znalazłem małą
knajpę, gdzie zjadłem zupę – chyba z soczewicy (?) oraz tadżina.
Z resztą ponownie tego dnia.
Chefchaouen
był miasteczkiem cudownym i niepowtarzalnym. Cudowne było to, że
można się było czuć bezpiecznie, mimo ciągłego nagabywania aby
kupić haszysz, właściwie na każdym rogu. Niepowtarzalna było zaś
to, że w okolicach medyny wszystkie niemal ściany pomalowane były
na niebiesko przez co praktycznie zacierał się horyzont i budynki
zlewały się z niebem.
***
Wiele tam takich uliczek. Tutaj, drzwi wejściowe do mojego hosteliku. |
Wieczorem
namierzyłem fajną herbaciarnię, gdzie siedzieli sami faceci. Nieco
osłupili się widząc obcego, czyli mnie w ich lokalnej knajpce.
Jednak po chwili zdumienia wrócili do śledzenia swojej futbolowej
gry. Różnica tego lokalu w stosunku do europejskiego była taka, że
na żadnym stoliku nie widniało piwo. Co więcej brakowało też
jakiejkolwiek kobiety, co na dłuższą chwilę wydawało się
nienaturalne. Siedzący obok mnie mężczyzna o inteligentnym
spojrzeniu zaczął ze mną gadać, a ja pochwaliłem jego angielski.
Facet był kumaty i poprosiłem go, by wyjaśnił mi nieco o historii
Maroka, jako że nie poczytałem za wiele i nie odrobiłem, jak to
się mówi, zadania domowego. On jak się okazało, był nauczycielem
języka angielskiego, ale nie tylko to potrafił dobrze. Sporo
wiedział o świecie, jak na gościa, które całe życie spędził w
dwóch miejscach: Meknes i Chefchaouenie. Zapytał się mnie
standardowo jak zarabiam na podróże, po co jeżdzę, czy nie boję
się tak samotnie...
- Dokąd jedziesz po Maroku?
- Do Layounne i potem przez Saharę w dół do Mauretanii.
- Do Mauretanii?! Musisz uważać... oni cię tam zabiją.
- A czemu?
- Tam ludzie źli i nie lubią białych.Zaśmiałem się i powiedziałem, że złego diabli nie biorą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz