Turlałem
się powoli przez tę Szwajcarię, bo każdy kierowca zabierał mnie
może o 5-20 km dalej. W ten sposób w ciągu dwóch godzin
„zaliczyłem” może z 5-6 życzliwych kierowców. Jednych z
moich dobrodziejów była dziewczyna pracująca tam zaledwie od 3
miesięcy. Słowaczka piszczała podeskcytowana na myśl o mojej
podróży. Gdyby nie fakt, ze przejechalem zaledwie 50 km od
Liechtensteinu przyjalbym jej zaproszenie na narty. Ona, jak sama
wspomniała, zasiedziała się z chłopakiem Szwajcarem i porzuciła
styl życia pełen spontaniczności i podróżowania. Teraz
przypomniałem jej o tym wszystkim.
Po Słowaczce bardzo długo
stałem w jednym miejscu, aż zrobiło się naprawdę zimno. Kurewsko
zimno.
Nie
było wielkiego mrozu, ale moje ciało desperacko domagało się
ciepła. Rozum podpowiadał, że to co akurat teraz robię jest
głupie, a i ciało buntowało się jak mogło. Co jakiś czas
przechodziły mnie silne dreszcze i skakałem tak w kółko w obawie
o swoje skostniałe palce stóp. Uratował mnie na szczęście
kierowca granatowego Seata Leon.
Niemiec był małomówny i
musiałem go ciągnąć za język zanim powiedział czym się
zajmuje. Na szczęście nie lata w Luftwaffe, a pracuje dla firmy
produkującej kotły ciepłownicze. Hans nie wydawał się jakoś
super usatysfakcjonowany ze swojej pracy. Aczkolwiek powiedział, że
lepsza taka praca niż żadna. Mówił tylko, że nuda tak samemu
jeździć. Zatrzymaliśmy się na (dosłownie) mały obiad na stacji
benzynowej w częśći Szwajcarii, gdzie większość ludzi gadała
już po włosku. Dla niewtajemniczonych dodam, że w tym bogatym
kraju mówi się, aż w czterech językach: niemieckim, francuskim,
włoskim i romansz. Finalnie kierowca podrzucił mnie w okolice
Mediolanu, uścisnął mi mocno dłoń na pożegnanie. No! Takich
Niemców to ja rozumiem.
Włoska
pogoda sprawiła, ze od razu poczułem sie raźniej. Po szwajcarskim
zimnie nie pozostało dużo śladu i czułem się jakbym zmienił
strefę klimatyczną. Szybko okazało się jendak, że wcale nie jest
tak fajnie, jakby się wydawać mogło. Przyjechała policja i
zakazała mi łapać stopa na autostradzie. Mogłem tylko pytać
ludzi przejeżdżających przez stację. Ilość użytych przekleństw
w tamtej godzinie sprawiła, ze wyczerpalem chyba caly limit
brzydkich słów do końca wiosny. Okazało się, że przez 1,5 h
nikt nie chciał mnie zabrać. Nawet gdy proponowałem im pieniądze
by podwieźli mnie do Mediolanu wszyscy odmawiali.
Byłem
już prawie pogodzony z myślą, że będę koczować albo w krzakach
przy płocie albo w toalecie na stacji (nawet sobie wybrałem w
której), ale pojawiła się nowa opcja. Jakiś staruszek widząc
moje trudy ze złapaniem kierowcy pyta się czy szukam hotelu. Jako,
że gadaliśmy przez płot, to przeszedłem na drugą stronę.
Znalazłem się na dziwnym, zrujnowanym osiedlu i szczerze mówiąc
takiej biedy to we Włoszech jeszcze nie widziałem. Dziwny dziadek
wypakował swoje (?) zakupy z bagażnika jednego auta i kazał iść
za sobą. Minęliśmy jakąś nietypową kawiarnię pełną
staruszków i odeszliśmy już od „mojej” stacji benzynowej na
dobre, bo jakieś pół kilometra. Aż w końcu znaleźliśmy się
przy drugim aucie. Nie wiem czy też należało do niego, ale
wsiedliśmy i podjechaliśmy pod jakiś hotel. Podziękowałem
dziadkowi, bo uratował mi dupę. W hotelu co prawda było za drogo,
ale wskazali mi autobus do Mediolanu. Okazało się bowiem, że
jestem w niejakim Rho i jest to miasteczko położone niekoniecznie
blisko miasta mody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz