środa, 28 maja 2014

Przygody Tomka: część 7






23.04.2014
San Cristobal de Las Casas

Ewakuacja! W nocy Dawida pogryzły jakieś stwory, które wyszły spod prześcieradeł na jego łóżku, uznaliśmy więc, że nie ma co się zastanawiać i o świcie spakowaliśmy manatki, i zwinęliśmy się z tej meliny. Bezpieczną przystań znaleźliśmy kilka ulic dalej, w hostelu Tata Inti, gdzie za łóżko w czystym dormitorium z normalną łazienką i wifi daliśmy tylko dwa dolary więcej.

Ostatnia noc na lotnisku.
Dzięki dostępowi do sieci dowiedzieliśmy się też co pokąsało Dawida. Pluskwy. W świetle dnia okazało się, że na całym ciele ma ślady jeszcze paskudniejsze od tych, z którymi rozpoczął tę wyprawę. Na samej twarzy naliczył pięć ugryzień, a niektóre bąble na nogach i rękach osiągnęły rozmiary śliwek. Ponieważ robactwo to przenosi się w śpiworach z hotelu do hotelu, z ciężkim sercem Dawid pozbył się swojego. Ja mój tylko profilaktycznie przetrzepałem, wierząc, że jeśli coś by w nim faktycznie było, też byłbym pogryziony. Choć pluskwy mają ponoć swoje kaprysy i w jednych gustują, a drugich omijają szerokim łukiem. Mam cichą nadzieję, że jestem insektoodporny i nie muszę obawiać się niczego poza komarami, których na szczęście nie ma tu zbyt wiele.

Wieczorem Dawid wysmarował się resztką szamańskiej farby z Nikaragui. Trzymam kciuki, by pomogło, bo w tej chwili z tymi ugryzieniami mógłby dzieci straszyć. Mnie straszy od rana cytując kawałki z internetu o tym, jakie to pluskwy są krwiożercze, wszechobecne i niewybijalne. Aż ciarki przechodzą. Kładę się spać z duszą na ramieniu i modląc się, by moje poranne egzorcyzmy przegoniły ewentualnych pasażerów na gapę, którzy mogli się zabrać w podróż moim śpiworem. Vade retro, vermis!

Dodano chwilę później: Ubiłem drania. Paranoidalna natura kazała mi jeszcze raz przeszukać śpiwór i w ten sposób znalazłem czającego się w środku stwora. Ależ to paskudztwo! I takie coś chodziło Dawidowi po twarzy? O, cholera. Mój pogryziony towarzysz twierdzi, że jak znalazłem jednego to równie dobrze może być ich sto, ale wciąż jeszcze wierzę, że jak nic mnie do tej pory nie użarło, mógł być to jakiś rodzynek, który zabłąkał się tu przez przypadek. Bo jeśli siedział mi w szmatkach od wczoraj i nie ukąsił ani razu, to chyba muszę być wyjątkowo nieapetyczny. W każdym razie, jeśli jeszcze coś mnie nawiedzi, też wyrzucam śpiwór. Nie będę roznosić plagi.

24.04.2014
San Cristobal de Las Casas - Comitan

Polowanie na pluskwy.
Okej, mam już dość. I nie mówię tu teraz o pluskwach, bo te się drugi raz nie pojawiły, a o zimnej wodzie. Nie zimnej-chłodnej czy nawet zimnej-zimnej, bo do takiej jestem już w sumie przyzwyczajony, ale zimnej-że-o-ja-pierdolę-jak-zimno. Do granicy z Meksykiem brak prawego kurka przy kranach mi absolutnie nie przeszkadzał, ale od kiedy zajechaliśmy do San Cristobal, położonego blisko 2 tys. m n.p.m., sprawy się pokomplikowały.

Zrobiło się chłodno. Nie tak, by trzeba było ubierać długi rękaw, choć tubylcy chodzą w swetrach i kurtkach, ale na tyle, by wieczorny spacer kończył się gęsią skórką. Jak dodamy do tego przelotne opady, zaskakujące nas od czasu do czasu pośrodku niczego, człowiekowi ponownie zaczynają się marzyć rozgrzewające strumienie.

W Tata Inti woda musiała być ciepła, inaczej nie dałoby się wytłumaczyć wiecznych kolejek pod prysznic i panienek, które potrafiły moczyć się pod nim godzinami. Zdaniem Dawida, woda była tam nawet za gorąca i nie mam raczej podstaw, by sądzić, że mówiąc to robił mnie w konia. Zastanawiam się w takim razie, dlaczego zawsze jak wchodziłem do kabiny, sypały się na mnie kostki lodu. Jakieś pomysły?

Setki godzin w autobusach.
No, ale zostawiliśmy już Cristobal za sobą i przenieśliśmy się do Comitan, gdzie w pensjonacie Posada las Flores też pod prysznicem mamy dwa kurki do wyboru. I wiecie co? W obu jest zimna woda. Po prostu cudownie. Mógłbym pocieszyć się pewnie darmowym internetem i łączem tak dobrym, że Dawid ściąga sobie hurtowo seriale, ale mi oczywiście telefon tego wifi nie łapie. Jednak z tym to już dawno się w sumie powinienem pogodzić. Od lat już żadna elektronika nie działa w moich rękach tak jak powinna. Telefony, komputery, a nawet samochody płatają mi figle częściej niż innym. Może bojlery też zaliczają się do tej kategorii?

25.04.2014
Comitan - La Mesilla - Panajachel

Znowu spędziliśmy cały dzień na przemieszczaniu się z miejsca na miejsce. Przesiadając się czterokrotnie, za każdym razem w bardziej zatłoczony autobus, wróciliśmy do Gwatemali i zatrzymaliśmy się w Panajachel nad jeziorem Atiltlan.

Wiecie co mnie tu wkurza? Podwójny cennik. Albo raczej jego brak, bo żadne towary w sklepach nie mają metek. I jako turyści za wszystko płacimy mniej więcej o jedną trzecią więcej od miejscowych, bo ceny są rzucane przez sprzedawców ot tak, na twarz. Nawet za przejazdy autobusami, więc zaczęliśmy patrzeć, ile pieniędzy wręczają inni konduktorom i samemu przygotowywać odliczone kwoty. Coś się nie zgadza? No hablo espanol.

26.04.2014
Panajachel - San Pedro La Laguna

Nad południowo-zachodnim brzegiem Lago de Atiltlan góruje wulkan San Pedro, z którego rozpościera się doskonały widok na taflę jeziora i całą okolicę. Podejście pod niego to nie lada wyzwanie, bo choć ścieżki wiodące na szczyt wytyczone są tak, że każdy śmiałek w dobrych butach powinien sobie z nimi poradzić, to jednak można się na nich natknąć na uzbrojonych opryszków, dybiących na nieostrożnych turystów.

Tak przynajmniej twierdzą przewodniki, na własnej skórze tego już sprawdzać nie mamy zamiaru. Trzeba się uczyć na błędach, no nie?

Widok z wzgórza krzyża.
Tym razem postanowiliśmy ograniczyć się do zwiedzenia miasteczka wybudowanego u podnóża wulkanu. Gdy rano przypłynęliśmy do San Pedro z Panajachel, nie spodziewaliśmy się, że wszyscy dookoła, zamiast po hiszpańsku, będą rozmawiać ze sobą w języku Majów, a zamiast comedorów, czyli prostych jadłodajni i ulicznych wózków z przekąskami, w mieścinie będą same przedrożone restauracje. I kafejki internetowe, posiane tak gęsto, że niemal nie sposób było zrobić zdjęcia bez napisu "Cyber Cafe" w tle.

A tak poza tym, że zwiedziliśmy okolicę, przez cały dzień zrobiłem tylko jedną rzecz godną odnotowania. Spiekłem się. Położyłem się z książką na dachu hotelu i spędziłem tak przeszło godzinę, podczas gdy do tej pory na pełnym słońcu wytrzymywałem może z piętnaście minut. No, ale tu jest w końcu chłodniej, a łatwiej stracić poczucie czasu, gdy pot nie zalewa ci oczu.

Boleć nie boli, ale tu i ówdzie zrobiłem się czerwony. Ciekaw jestem, czy będzie schodzić mi skóra. Na pewno dodałoby to uroku moim plecom, które już teraz pokryte są przez kolekcję blizn i innych syfów, rezultat paru upadków, jednego solidnego uderzenia i kilku tygodni dźwigania plecaka. Co cię nie zabije to wzmocni? Może. Na pewno natomiast zostawi ślady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz