18.04.2014
Flores - Tikal - Flores
Dzień zaczęliśmy od przeprowadzki do hotelu z wifi, w samym centrum i do
tego jeszcze tańszego. Wieczorem wprawdzie okazało się, że tego wifi w
rzeczywistości nie ma, ale i tak była to dobra decyzja.
Cały dzień spędziliśmy w Tikal. Wycieczka pochłonęła niemal wszystkie nasze
quetzale, ale też było warto. Starożytne świątynie położone są w malowniczej
dżungli pełnej dzikich zwierząt, które może i ciężko przyuważyć, ale za to
słychać jest bardzo dobrze. Najłatwiej jest spotkać jaszczurki i egzotyczne
ptaki, których jest tu pod dostatkiem, ale udało mi się też sfotografować
oposa.
Nim dotarliśmy do pierwszej budowli, zdążyliśmy się wspiąć na kilka drzew i
pobujać na lianach, naśladując Tarzana. Omal nie otarłem sobie przy tym łap,
ale i tak zabawa była przednia. W końcu jednak skupiliśmy się na tym, co w
Tikal najważniejsze, czyli zabytkach. Jak się spodziewałem, były one oblegane
przez tłumy turystów, więc zrobienie klimatycznego zdjęcia z samotną ruinką
było prawie niewykonalne, ale wykorzystaliśmy każdą daną nam okazję. Aż mi się
w końcu aparat rozładował.
Po powrocie do Flores trafiliśmy akurat na... drogę krzyżową. No tak, w
końcu to Wielki Piątek. Tu ciekawostka. Od rana na kilka głównych ulic w
mieście było zamkniętych dla ruchu, w związku z przygotowaniami do procesji. W
ich ramach dziesiątki młodych ludzi przez kilka godzin usypywało z kolorowego
piasku olbrzymie obrazy na jezdni. Oprócz krzyży i typowo kościelnych
elementów, na tych obrazach dużo było też... papug.
19.04.2014
Flores -
Melchor de Mencos - Flores
targowisko w Gwatemali |
- Ile czasu chcecie spędzić w Belize, chłopaki? - zapytał nas urzędnik w
punkcie migracyjnym. Płynną angielszczyzną, czego w ogóle nie spodziewaliśmy
się w tej części świata.
Dobre pytanie. Prawdę mówiąc, nie chcieliśmy spędzać go tam w ogóle. Plan
naszej podróży był już tak napięty, że na wyjazd i powrót do Gwatemali mogliśmy
przeznaczyć zaledwie parę godzin, a cała wyprawa do Belize miała na celu
zdobycie jedynie pamiątkowych pieczątek. Wiem, powinniśmy się leczyć, ale wątek
naszego zdrowia psychicznego zostawmy na inną okazję.
Nie chcąc kłamać urzędnikowi, powiedzieliśmy jak sprawa wygląda. Niestety,
był to błąd.
- Nie możecie wejść na teren naszego kraju na krócej niż 72 godziny. Takie
mamy prawo - poinformował nas oficer.
Ups! Właśnie opuściliśmy teren Gwatemali, do której bez pieczątki wjazdowej
i wyjazdowej z Belize nikt nas już nie wpuści. Dla pewności udaliśmy się do
punktu granicznego, by zapytać, czy ważna wciąż jeszcze wiza, wystawiona w
końcu zaledwie kilka dni temu, pozwoli nam wrócić do Flores.
Takiego wała.
No to utknęliśmy. Bez bagażu, bo oczywiście wszystko zostawiliśmy w hotelu,
w zasadzie tylko z tym, co mieliśmy na sobie, znaleźliśmy się na ziemi
niczyjej, bez możliwości powrotu oraz przedostania się dalej. Bo takie mają
prawo. Po prostu "Terminal 2", tylko zamiast czystego terminalu w
cywilizowanych Stanach, mieliśmy kawałek gleby w przecince między jedną dziczą,
a drugą. I zero szans na spotkanie Catherine Zeta-Jones.
Nim całkiem pogrążyliśmy się w rozpaczy, zagadał nas pracownik informacji
turystycznej.
- Przyjechaliście po pieczątki? Mogę wam je załatwić, ale nie będzie to
legalne. Zapłacicie urzędnikowi za podbicie paszportów i obejdziecie kontrolę.
Na wyjściu do Gwatemali będą je kwestionować, ale powinni was wpuścić.
Pięknie. Właśnie pan zaproponował nam pośrednictwo we wręczeniu łapówki
urzędnikowi migracyjnemu w kraju, w którym najpierw wsadza się do więzienia, a
dopiero po kilku tygodniach odsiadki zadaje pytanie, czy masz coś na swoją
obronę. Toć to czyste szaleństwo.
Naturalnie przystaliśmy więc na tę propozycję.
- Przykro mi, nic z tego nie będzie - po kilku minutach nerwowego
oczekiwania poinformował nas nasz pośrednik. - Wiele osób przyjeżdża do Belize
tylko po pieczątkę, by przedłużyć w ten sposób ważność wizy do Gwatemali i
zwykle nie ma z tym problemu, ale ponieważ powiedzieliście to na głos przy
okienku, nikt teraz nie weźmie łapówki.
Oburzyliśmy się. Przecież my wcale nie chcemy przedłużać naszej wizy. To
miała być tylko pamiątka, do cholery!
Okazało się, że to zmienia postać rzeczy. Do tego stopnia, że pozwolono nam
osobiście porozmawiać z przełożoną wszystkich urzędników.
- Zaproponujcie jej jakąś sumę. Kwota musi wyjść od was, ona sama nie
zasugeruje łapówki. Zwykle za przedłużenie wizy daje się sto dolarów, ale to
inna sytuacja. Macie ważną, więc powinno być taniej - poinstruował nas pan z
informacji nim weszliśmy do pokoju przesłuchań.
Ciekaw jestem, jak wiele osób miało okazję poznać jakieś przejście
graniczne tak od zaplecza. Pewnie niewiele. Jeszcze mniej zaczęło pewnie
rozmowę z wysokim rangą urzędnikiem państwowym od słów:
- Okej, wiem, że to dość popaprana sytuacja, ale może pomoże nam pani i
powie, czy jest jakiś mniej oficjalny sposób, by dostać pieczątki?
W Belize chyba nie zdarza się to jednak tak rzadko, bo nie wyprowadzono nas
w kajdankach. Nie zasugerowano też jednak
łapówki. Tęga urzędniczka popatrzyła na nas z politowaniem i
zaproponowała jeszcze inne rozwiązanie.
- Zarezerwujecie hotel w Belize, choćby na jedną noc i pokażecie mi
potwierdzenie to was przepuszczę.
Taki pomysł był już do przyjęcia. Bo co zresztą innego mielibyśmy zrobić?
Skorzystaliśmy więc z urzędniczego wifi, by znaleźć możliwie najtańszy nocleg,
w dodatku z opcją anulowania zapłaty. Nawet szybko się to nam udało, ale...
- I jak niby zamierzacie się dziś dostać do Caye Culker? - kilka minut
później zapytała nas z powątpiewaniem szefowa urzędników.
Najtańszy nocleg w całym Belize znaleźliśmy bowiem na wyspie położonej na
Morzu Karaibskim, wpizdu daleko od naszej obecnej lokalizacji.
Urzędniczka z dezaprobatą pokiwała głową, miała nas już chyba jednak dość,
bo bez słowa przepuściła nas przez granicę. Niecałą godzinę później
uśmiechaliśmy się do niej już z powrotem po gwatemalskiej stronie, szczęśliwi,
że wróciliśmy na znany sobie grunt. I nie skończyliśmy za kratkami.
20.04.2014
Flores
W nocy ukradli mi telefon. Jak ostatni debil położyłem się spać w
ogólnodostępnym pokoju z komórką przy poduszce, zamiast schować ją do torby,
razem z pieniędzmi i dokumentami, jak to do tej pory przeważnie robiłem. Byłem
ostrożny, naprawdę byłem. W miejscach publicznych w ogóle starałem się nie
wyjmować sprzętu, a czasem nawet wyciągałem z niego kartę pamięci i SIM, by w
razie utraty samego telefonu, nie stracić też cennych informacji. Ale tym razem
musiałem zrobić inaczej.
Dziś jest Wielkanoc. Cholera, Wielkanoc! Zostawiłem więc komórkę przy uchu,
ze wszystkimi bebechami i połączoną z siecią, na wypadek gdyby komuś przyszło
na myśl wysłać mi życzenia. Idiota marzyciel. Gdy obudziłem się niecałe dwie
godziny później, by napić się wody, telefonu już nie było. Przeszukałem łóżko i
całą okolicę, obudziłem nawet Dawida, by do mnie zadzwonił, a po sprzęcie ani
śladu.
Ale pieprzyć telefon. Kiedyś wart był on może sporo, ale było to w czasach,
gdy powstawały pierwsze parowozy. No może nieco później. W każdym razie utratą
samego urządzenia się nie przejąłem. Nie przejąłem się też specjalnie utratą
kontaktów, bo jakiś miesiąc temu skopiowałem je sobie wszystkie i odbudowa bazy
po powrocie do domu zajęłaby mi tyko parę minut. Najbardziej zabolała mnie
utrata tej oto relacji.
Chciałem już obwieścić, że sprawozdania z podróży nie będzie. Chuj strzelił
relację i tyle, drugi raz przecież tego wszystkiego pisać nie będę. Owszem,
mógłbym odtworzyć całość mniej więcej z pamięci, w końcu to moje własne słowa,
ale nie byłoby już to samo, co pisanie wszystkiego na gorąco. Pozamiatane, bo
zachciało mi się prowadzić notatki na telefonie, bym nie musiał spisywać ich
później z papieru. No, brawo!
Wiecie, co zrobiłem? W akcie desperacji napisałem na kartce po hiszpańsku
"Ktokolwiek zabrał mi telefon, niech odda chociaż kartę pamięci" i powiesiłem
ją na drzwiach. Nie licząc tak naprawdę na nic, poszedłem znowu spać, a jak się
rano obudziłem, komórka leżała na swoim miejscu. Wyłączona, ale poza tym
nietknięta. Złodzieja ruszyło sumienie? W cuda wierzę, ale nie takie. Magia.
Magia świąt, cholera. Wesołych!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz