Oto ósma i niestety już ostatnia część relacji Tomka z przygód w Ameryce:
27.04.2014
San Pedro La
Laguna
Mieliśmy dziś przenieść się do Santiago Atitlan, ale pani Lydia z
miejscowego targu przekonała nas byśmy zostali. Sympatyczna kobiecina,
posługująca się tak prostym hiszpańskim, że nawet ja jestem ją w stanie
zrozumieć, od dwóch dni serwuje nam szejki tak pyszne, że zrezygnowaliśmy dla
nich z przeprowadzki do kolejnej nadjeziornej miejscowości. Po prostu, przez żołądek
do serca.
28.04.2014
San Pedro La
Laguna - Antigua
Pięć godzin jazdy po górach, coś wspaniałego. Normalnie podróż z San Pedro
do Antiguy zajmuje niemal o połowę mniej czasu, ale dziś akurat na drodze
łączącej miejscowości musiała się odbywać jakaś demonstracja. I to niemal w
połowie trasy, co oznaczało dla nas godzinny powrót prawie na sam początek i
kolejne sześćdziesiąt minut tłuczenia się objazdami. Ale za to, jakie mieliśmy
widoki! Jaskinie, przepaście, serpentyny i ludzie rzygający od tych zakrętów...
Sama Antigua nie zrobiła na nas piorunującego wrażenia. Najbardziej
turystyczną miejscowość w całej Gwatemali można by podsumować jako jeden
zielony skwer, otoczony siatką identycznie wyglądających ulic, tylko
gdzieniegdzie upstrzonych starymi kościółkami. Z jakiegoś powodu taki krajobraz
przeszło dwukrotnie podbił ceny lokalnych hoteli, przez co znalezienie w miarę
taniego noclegu okazało się zadaniem niemal na cały dzień.
29.04.2014
Antigua
Taki ładny hotel. Taki, kurwa, ładny. Prześcieradła bielsze od tych w domu,
na ziemi ani jednego okruszka, w łazience lśni, jakby nikt jej nigdy nie
używał, do tego po raz pierwszy korzystanie z ciepłej wody nie grozi porażeniem
prądem. Żarówka tylko czasem podejrzanie zamruga, ale tak po prostu pokój marzenie.
I tyle pluskw, że ja pierdolę.
- Robale, kurwa mać! - o drugiej w nocy obudził mnie Dawid kląc pod nosem.
Znowu go pokąsało, choć tym razem poczuł, że coś jest nie tak, nim całkiem
pokrył się bąblami. - Przywieźliśmy ze sobą plagę. Musiały wyjść z plecaków, bo
tu jest za czysto.
Czysto, faktycznie, było. Do czasu aż polując na insekty nie zostawiliśmy
na ścianach kilkunastu paskudnie wyglądających plam. Sam w pobliżu swojego
łóżka utłukłem pięć czy sześć robali, co zaniepokoiło mnie na tyle, że czuwałem
do samego świtu, nim znowu na moment zmrużyłem oczy. Choć chyba faktycznie
jestem pluskwoodporny, bo i tym razem nic mnie nie użarło. W przeciwieństwie do
Dawida nie chce mi się jednak wierzyć, że insekty przywędrowały tu razem z
nami, zwłaszcza w takiej ilości. Dały by chyba o sobie znać już wcześniej.
- Może zgłodniały? Dziś położyłem plecak za blisko poduszki. Wyczuły mnie i
wylazły! - stwierdził mój pogryziony kompan. Co ciekawe, nie miał jednak
problemów, by wrócić w nocy do łóżka, jak gdyby nic się nie stało. Słowo daję,
oddałbym majątek za tak spokojny sen.
Rano poinformowaliśmy o pluskwach obsługę hotelu. Pokazaliśmy plamy krwi na
ścianach, Dawid zaprezentował nawet swoje pogryzione plecy i poprosiliśmy o
nowy pokój. Obsługa spełniła naszą prośbę, przenosząc nas do innego
dormitorium, dzielonego wprawdzie z dwiema innymi osobami i nieco mniej
eleganckiego, ale może chociaż wolnego od insektów. Zapewniano nas przy tym, że
to pierwszy taki przypadek, a pokoje są regularnie dezynfekowane, ale w sumie,
co innego mieli by nam powiedzieć? Że czasem coś kogoś tutaj pokąsa? Tak czy
inaczej, oddaliśmy nasze ubrania do pralni, a plecaki odstawiliśmy w daleki
kąt, tak na wszelki wypadek.
30.04.2014
Antigua - Guatemala City
Na Wzgórzu Krzyża łotrów nie spotkaliśmy, choć pagórek, z którego zobaczyć
można panoramę miasta z wulkanem w tle, cieszy się raczej złą sławą. Turystom
odradza się samotnych eskapad na to położone o pół godziny drogi od centrum
wzgórze, ze względu na liczne kradzieże, do jakich ponoć dochodzi na tej
trasie. Biura podróży rekomendują nawet wynajęcie przewodnika, gotowego stanąć
w naszej obronie, w poradnikach turystycznych można natomiast znaleźć
informację, że dwukrotnie w ciągu dnia odbywają się zbiorcze pielgrzymki na
szczyt pod obstawą policji. My naturalnie wybraliśmy się tam samemu. I dobrze,
bo droga na górę i tak jest strzeżona przez mundurowych, a wynajęcie
przewodnika po to, by wskazał nam jedyny szlak do wyboru, trochę mijałoby się z
celem.
1.05.2014
Guatemala City - Panama City - Madryt
Najbliższe dwa dni spędzę w powietrzu, więc zamiast marudzić na koniec, jak
mi się nudzi, napiszę przewrotnie, jak to się wszystko zaczęło. Jakby kogoś
interesowała jednak ta część o pakowaniu i innych głupotach.
- Chcemy lecieć do Panamy? - zadzwonił do mnie Dawid, akurat gdy byłem w
pracy i robiłem coś totalnie nieprzydatnego dla świata. - Możemy mieć powrót z
Gwatemali, tylko trzeba będzie się przedrzeć jakoś przez tą całą dzicz. I
wytrzymać tam trzy tygodnie, albo i cały miesiąc. Ale w sumie i tak zginiemy,
bo syf, strzelają i malaria.
Nie był to opis, jak z folderu biura podróży. Ale nie był to dla mnie też
dobry dzień. Prawdę mówiąc, nie był to nawet dobry miesiąc. Perspektywa
zostania zjedzonym, zadźganym czy zarażonym nie wydawała mi się wcale taka
straszna. Zastanawiałem się może z pięć minut.
- Cholera, co mi tam. Może być i miesiąc, bierz co się da - poinstruowałem
kumpla, a po kilkunastu minutach otrzymałem potwierdzenie. A więc lecimy. Czeka
nas trzecia, a może już czwarta "podróż życia", w trakcie której
znowu przebędziemy pół świata, zaliczymy kolejny kontynent i przede wszystkim,
odpoczniemy od szarej codzienności. Słodko.
Refleksja nad tym, w co się wpakowaliśmy, przyszła z opóźnieniem. Środkowa
Ameryka to wciąż jeden z najniebezpieczniejszych regionów na świecie, nie będę
ukrywać, że przed wylotem pojawił się więc stresik. Ale możliwość utraty
zdrowia czy - nie daj Boże - dobytku, to trochę za mało, by odwieść nas od raz
podjętej decyzji. Hej, przecież ludzie latają tam przez cały czas i nic im się
nie dzieje. Mają wprawdzie wielokrotnie wyższy budżet, szczepienia,
ubezpieczenia, znają hiszpański i tak dalej, ale nic im się nie dzieje. No,
może czasem kogoś napadną, ale w końcu po łbie dostać można nie oddalając się
specjalnie od domu. Zresztą, obiecałem już znajomym pocztówki.
Mniej więcej z takim nastawieniem spakowaliśmy plecaki, w których znalazło
się absolutne minimum. Dwie pary spodenek, trzy koszulki, śpiwór, ręcznik, coś
przeciwdeszczowego i klapki. Trochę kosmetyków, żeby nie śmierdzieć, ale nie za
dużo, w końcu jedziemy tylko na miesiąc. Do tego zestaw opatrunków, aparat w
rękę i gotowe. Przygodo, nadciągam!
2.05.2014
Madryt -
Berlin
Nasza podróż zmierza ku końcowi. Chyba jednak za długo przebywam nad
ziemią, bo zaczynam mieć halucynacje. Przez chwilę miałem wrażenie, że mam
sześć palców, a słuchawki zwisające z samolotowego fotela wziąłem za wielkiego
pająka dyndającego się na pajęczynie. Z nudów zacząłem też czytać własną
relację, jak gdybym widział ją pierwszy raz na oczy. Nawet w trakcie lektury
zrodziło mi się w głowie niepokojące pytanie. Gdzie były orły, gdy umieraliśmy
na tym przeklętym wulkanie? No, gdzie?
3.05.2014
Berlin -
Poznań - Bydgoszcz
Udało się! Po milionie godzin spędzonych w rozmaitych środkach transportu,
dotarliśmy w końcu do domu. I paradoksalnie, teraz dopiero zacząłem się
martwić, co ze mną będzie. Mierzyć się z nieludzkim upałem, obcym językiem,
dziką zwierzyną i własnymi słabościami to jedno, ale powrót do szarej
codzienności, to wzywanie, które wymaga zupełnie innego rodzaju odwagi. Wygląda
na to, że bardziej niż oprychów i krokodyli, boję się dorosnąć. Ale z tym też
sobie pewnie kiedyś poradzę. W końcu mam więcej szczęścia niż rozumu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz