Zgodnie z obietnicą dalsza część przygód Tomka w Ameryce!
nikaragujski posiłek za dwa dolary |
7.04.2014
San Carlos -
El Castillo - San Carlos
El Castillo to niewielka miejscowość położona o dwie godziny drogi łodzią
motorową od San Carlos. Spośród okolicznych wiosek wyróżnia się ruinami wieży,
służącej niegdyś mieszkańcom do obrony przed rzecznymi piratami. Tych z czasem
zastąpili przemytnicy, wykorzystujący wody pomiędzy Kostaryką i Nikaraguą do
spławiania broni i narkotyków, ale nasilone wojskowe patrole ograniczyły ten
proceder w ostatnich latach.
Środkowoamerykańskie rzeki biegną głównie przez dżungle, dlatego podczas
podróży do El Castillo mieliśmy okazję podziwiać bogactwo lokalnej przyrody.
Łódź, którą płynęliśmy zatrzymywała się wielokrotnie pośrodku niczego, by
tubylcy mogli wysiąść możliwie blisko swoich domów, poukrywanych często w
zupełnej dziczy. Te z nich, które byliśmy w stanie zaobserwować z wody,
zaskakiwały swoją prostotą. Zbite z kilku desek, bez wody czy elektryczności, służące
domownikom tylko jako ochrona przed deszczem lub słońcem.
W samym El Castillo zabawiliśmy zaledwie dwie godziny, bo oprócz
wspomnianej wieży, nie ma tam nic do oglądania. Koło portu spotkaliśmy
natomiast Nelly, której troska o spuchnięte nogi Dawida znowu sprawiła, iż
zaczął bać się, że czeka go amputacja. Razem z Francuzką wróciliśmy do San
Carlos, gdzie jak się okazało, poza restauracjami nigdzie nie można dostać
piwa. Kolejna kropla do dawidowej czary goryczy.
8.04.2014
San Carlos - Altagracia
Przewodniki turystyczne po Nikaragui, w dodatku całkiem aktualne, radzą, by
przed podróżą do Altagracii zaopatrzyć się w hamak, inaczej dziewięciogodzinną
podróż promem na wyspę Ometepe, na której zlokalizowana jest miejscowość,
trzeba będzie spędzić siedząc na zimnym i twardym pokładzie. Podejrzewam, że
autorom poradnika nie chciało się sprawdzać, jak jest obecnie i skopiowali po
prostu informacje z jakiegoś starszego wydania, bo nas na promie powitały obite
skórą ławeczki, na których można się było wygodnie położyć.
kanał panamski |
Być może opis, jaki znaleźliśmy w przewodniku, pochodził z czasów, gdy
jeszcze nie było podziału na pierwszą i drugą klasę. Jako turyści, chcąc nie
chcąc, trafiliśmy na wygodny górny pokład, podczas gdy na dole gnieździły się
tłumy miejscowych. W przeszłości zdarzały się ponoć kradzieże i napaści na
białych, władze Nikaragui postanowiły więc, że oddzielą przybyszy od tubylców,
tym pierwszym uniemożliwiając zakup tańszych biletów, a tych drugich upychając
na dolnym pokładzie, za mniejsze pieniądze, ale w zdecydowanie gorszych
warunkach. Współczesny podział klasowy pełną gębą.
Na promie po raz kolejny spotkaliśmy francuską lekarkę, z którą jak zwykle
porozmawialiśmy trochę o dolegliwościach Dawida. Po przybyciu na wyspę nasze
drogi się jednak ostatecznie rozeszły, Nelly dołączyła do swoich przyjaciół, z
którymi zamierzała kontynuować podróż, my zaś udaliśmy się do hotelu, który na
kilka następnych dni stać się ma naszą bazą do wypadów po okolicy.
na jednym metrze kwadratowym cztery panie przygotowują enchilladę |
9.04.2014
Altagracia -
Ojos de Agua - Playa del San Domingo - Altagracia
Pan Mario Ortiz, właściciel hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, doradził
nam wizytę nad jeziorem Ojos de Agua, naturalnym basenem o krystalicznie
czystej wodzie. Wstęp nad kąpielisko kosztował niestety 3 USD, co jest ceną
strasznie zawyżoną jak na lokalne warunki, dlatego z akwenu korzystają tu
głównie zagraniczni turyści, których stać jest na takie zabawy.
Znad basenu udaliśmy się na Playa del San Domingo, podobno najładniejszą
plażę na wyspie. Rzeczywiście, mogliśmy poczuć się tam, jak na Karaibach. Nie
dość, że wzdłuż brzegu ciągnął się pas bielutkiego piasku, to od wiatru na
jeziorze potworzyły się iście morskie fale. Co ciekawe, oprócz nas na całej
plaży nie było zupełnie nikogo. Być może ma to coś wspólnego z tym, że w
gorącej wodzie żyją tam ponoć żarłacze tępogłowe, jedyny słodkowodny gatunek
rekina. Nam w każdym razie udało się wykąpać bez konfrontacji z żadną
przerośniętą rybą.
10.04.2014
Altagracia - Volcan Concepcion - Altagracia
Przeholowałem, kurna, przeholowałem. Żyję, jak widać, ale tak źle jeszcze
nie było. Byłem już pocięty, potłuczony, zmęczony do granic możliwości i
ogólnie cierpiący na tysiąc sposobów, ale władzy w nogach to jeszcze nie
straciłem. Spokojnie, już chodzę, ale w chwili, gdy ugięły się pode mną kolana
i przez kilka kolejnych godzin, gdy pełzłem po zboczu wulkanu, było mi nie do
śmiechu.
Jak kogoś interesują szczegóły zdarzenia, to wrzucam, ostrzegam tylko, że
będzie długie. W ramach wprowadzenia podzielę się tylko wpierw ciekawostką z
mojego życia: jak na takie chuchro mam zaskakująco wysoki próg odporności na
ból. Nie oznacza to, że wcale niczego nie czuję, oj nie. Potrafię jednak
zacisnąć zęby i przeć do przodu, bez względu na to, jak bardzo chce mi się wyć.
Przydatna sztuczka, zwłaszcza przy moim trybie życia.
A teraz do rzeczy. Na wyspie Ometepe jest wulkan Concepcion, na którego
podejście jest tak niebezpieczne, że zabrania się turystom wspinaczki bez
opieki doświadczonego przewodnika. Faktycznie, dwudziestokilometrowy spacer już
po płaskim terenie mógłby dać w kość komuś kto większość życia spędził siedząc
przed komputerem, a jak dorzucimy do tego naprawdę strome ściany, osypujące się
kamienie o ostrych krawędziach i upał nie do zniesienia, wycieczka na szczyt
staje się wzywaniem, na które trzeba być bardzo dobrze przygotowanym.
Podejrzewam, że tydzień biegania, buty z siatki i prowiant złożony z butelki
wody i gumy do żucia to jednak nieco za mało.
Mimo wszystko uznałem, że jak pod ręką mamy wulkan, nie wypada do niego nie
zajrzeć. Ruszyliśmy więc o świcie w wielogodzinną podróż, w trakcie której
byłem wręcz zachwycony tym, jak dobrze mi się idzie. Nie tylko wytrzymałem
zabójcze tępo przewodnika - maratończyka, ale nawet wyprzedziłem go, a już na
szczycie zaproponowałem jeszcze wyczerpanemu Dawidowi, że mogę znieść jego
plecak na dół. W ogóle, kurde, nie pomyślałem, że jak od kilku godzin słyszę
jego narzekanie, jaki to jest cierpiący i zmęczony, to ze mną już dawno powinno
być podobnie. I to bez względu na to, jak dobrze sobie radzę z bólem.
Pierdolnęło mnie dopiero w drodze powrotnej, kilkaset metrów poniżej
krateru. W jednej chwili idę sobie ostrożnie, acz ochoczo, a w drugiej zjeżdżam
na plecach po skale, nie wiedząc co się ze mną dzieje. Przejechałem tak kawałek
i na szczęście zatrzymałem się szybko na jakimś kamieniu, bo nie wiem, czy nie
wpakowałbym się w przepaść, których jest tu pod dostatkiem. Wstałem o własnych
siłach, adrenalina zrobiła swoje, ale problem pojawił się, gdy spróbowałem
wziąć kolejny krok. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Mięśnie, które do tej pory
nie dawały w ogóle znać, że coś z nimi jest nie tak, nagle zaczęły zachowywać
się jakby były zbudowane z waty. Czegoś podobnego doświadczyłem raz czy dwa, po
wyjątkowo długich eskapadach, gdy pomimo bólu forsowałem się jeszcze godzinami
i następnego dnia niemal nie mogłem wykonać kroku, bo przy każdym ruchu czułem
setki szpilek w łydkach i udach. Tym razem nie czułem jednak nic, poza tym, że
nogi przestały nagle reagować na moje polecenia.
Wulkan Concepcion |
Tego jeszcze nie było. Pierwszy raz wyczerpałem swoje baterie do zera,
nawet nie wiedząc kiedy to się stało. Znalazłem się bez pary w nogach 10 km od
jakiejkolwiek cywilizacji, na pieprzonym wulkanie, który w dodatku emituje
trujące fumarole. Gdy ostatkiem woli zmuszałem się do wykonania czegoś na
kształt kroku, mięśnie drgały mi jak opętane, ale byłem w stanie przesunąć mogę
do przodu. Schodząc w ten sposób ostro w dół po sypkim żwirze i niestabilnych
kamieniach, aż prosiłem się o nieszczęście, więc praktycznie cały wysiłek
związany z wydostaniem się z tej pułapki przeniosłem na ręce.
Zbocza stożka porasta malowniczy las tropikalny, wzdłuż kamienistej ścieżki
było więc wystarczająco dużo drzew i krzewów, że przytrzymując się ich z dwóch
stron, mogłem pozwalać grawitacji sprowadzać się stopniowo na dół. Parę razy
roślinność nie wytrzymała wprawdzie mojej wagi i znów lądowałem na tyłku,
czasem cudem wychodząc z tego cało, ale był to w sumie jedyny możliwy dla mnie
sposób przemieszczania się w tym stanie. Być może nadwerężyłem sobie przy
okazji ręce, ale poza mało przyjemnym mrowieniem w palcach nie czuję na razie
żadnych dolegliwości. Co również jest nieco niepokojące, biorąc pod uwagę, że
przeważającą część krzewów pokrywały kolce i moje dłonie po dotarciu na dół
wyglądały tak, że nikt o umiarkowanym poczuciu estetyki nie chciałby się że mną
witać.
Dodam jeszcze na koniec, że Dawidowi nogi też zmieniły się w galaretę, ale
po kilku godzinach ostrzegawczego bólu. Gdyby zawczasu wsłuchał się w swój
organizm i rozsądnie zarządził odwrót, nie musiałby wracać w ten sam sposób co
ja. Morał z tej historii jest taki, że jak nic nie czujesz, przez pewien czas
możesz zgrywać superbohatera, ale w rzeczywistości pozbawiony jesteś
podstawowego mechanizmu alarmowego. Nie jestem pewny czy chciałbym, by
utrzymała mi się taka znieczulica, ale pewnie do jutra przekonam się czy to
jednorazowy wyskok mojego układu nerwowego, czy próg bólu przesunął mi się tak
daleko, że będę mógł wstąpić w szeregi X-Menów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz