15.04.2014
Amatillo -
San Salvador - El Poy
lokalny gołąb |
16.04.2014
El Poy - Copan
Dalej tu jesteśmy. Zupełnie niepotrzebnie po przyjeździe do Copan daliśmy
się namówić na wynajęcie hotelu. Wprawdzie ten zaskakuje luksusem, no ale
lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy od razu uderzyli do Gwatemali. Jutro bowiem
będziemy musieli polować na autobus do Flores, a w trakcie świąt to ponoć nie
takie proste.
Ale po kolei. Spod granicy do Copan wyruszyliśmy o świcie busem, w którym
liczba pasażerów trzykrotnie przekraczała maksymalną liczbę miejsc, jaką na
myśli musiał mieć projektant tego wehikułu. Poważnie, ludzi było w środku tyle,
że dziwię się, iż pojazd w ogóle był w stanie ruszyć z miejsca. Całe szczęście,
że do środka nie pozwalano wchodzić obnośnym sprzedawcom, to dopiero byłaby
katastrofa.
Na miejscu, jak wspomniałem, wynajęliśmy pokój i ruszyliśmy w kierunku ruin.
Aż dziw, że znajdują się one tylko o kilometr od miasta i da się dojść tam nie
niepokojonym przez taksówkarzy. Ich rolę zresztą przejęli w Copan właściciele
koni, oferując turystom możliwość przejażdżki po okolicy. Samo Copan zaś to
niewielka, ale bardzo przyzwoita miejscowość, wyróżniająca się pozytywnie na
tle innych honduraskich miast. Nie ma tu tyle śmieci i ponoć trudniej dostać
nożem pod żebra.
Co do zaś samych ruin, świątynie Majów na pewno warto zobaczyć, ale 15
dolarów za wstęp nieco boli. Co więcej, za każdą dodatkową atrakcję na miejscu
trzeba oddzielnie zapłacić, a cennik dla turystów jest astronomiczny. Chcesz
rzucić okiem na muzeum? Płać 7 USD. Spacer podziemnym tunelem? Kolejne 15 USD.
To ja jednak podziękuję. Choć do tunelu i tak się wbiłem, ale takiego raczej
nieoficjalnego. W środku poza gołymi ścianami, ciemnością i brudem nic nie
było, no ale w tym oficjalnym nie ma ponoć wiele więcej.
Wieczorem czekała nas miła niespodzianka. Okazało się, że koło głównego
parku po zmroku ustawiają się stragany z tanim jedzeniem. Rozsmakowaliśmy się w
pikantnym tacos i na kolację wydaliśmy tyle pieniędzy, że musieliśmy szukać
jeszcze kogoś, kto wymieniłby nam dolary na kolejne lempiry. Przy okazji
znaleźliśmy też pocztę, pierwszy taki budynek od przeszło dwóch tygodni, więc
wypisałem w końcu pocztówki. Ale wysłać już ich nie zdążyłem, bo było
zamknięte. Wygląda na to, że kartki z Panamy, z pozdrowieniami z Hondurasu,
będę musiał wysłać z Gwatemali. I znowu wyjść na nienormalnego.
17.04.2014
Przez ostatnie dni podróżowaliśmy bardzo dużo rozmaitymi środkami
transportu, ale po raz pierwszy od rozpoczęcia wyprawy poczułem, że tego już za
wiele. Siedem godzin w pozycji siedzącej to zdecydowanie za dużo. Jasne,
robiliśmy już dłuższe odcinki i to całkiem niedawno, ale w tych dziczowatych
autobusach człowiek prędzej czy później dostaje w głowę. Chyba skończyły mi się
tematy do przemyśleń, albo skumulowało się zmęczenie z kilku ostatnich dni, bo
zamiast siedzieć twardo w miejscu i uciekać tylko w krainę wyobraźni, wierciłem
się przez całą drogę, próbując znaleźć najwygodniejszą pozycję do spania. A
było mi cholernie niewygodnie.
Nie chciałem już pisać nic o warunkach w jakich się przemieszczamy, bo nie
odbiegają one znacznie od tego, co miałem okazję poznać już wcześniej w Azji,
ale dla zabicia czasu trochę sobie pomarudzę. Zacznę od rozmiaru siedzeń.
Jasne, wiem, że graczem NBA nigdy nie byłem i nie będę, ale i tak niemal
wszystko jest tu na mnie za małe. O ile w większości autokarów szerokość krzesełek
jest jeszcze normalna, zdecydowanie brakuje miejsca na nogi.
Ale są też chicken busy. Sprowadzone ze Stanów szkolne autobusy, w zbyt
kiepskim stanie, by wozić usańskie dzieci do podstawówek, służą mieszkańcom
Ameryki Środkowej do codziennej komunikacji. Jak idzie się domyśleć, pojazdy
projektowane pod tyłki kilkulatków, nieważne jak otyłych, oznaczają przejazdy z
kolanami pod samą brodą. Do tego siedziska instalowane są w nich potrójnie, a
nie parami, co zwiększa jeszcze zagęszczenie pasażerów na metr kwadratowy.
A to nie wszystko. Od Panamy po Meksyk nie istnieje coś takiego, jak limit
miejsc w środkach transportu. U nas też ludzie jeżdżą poupychani jak sardynki,
ale dotyczy to tylko miejsc stojących. Jak siedzisz, jesteś panem swojego
krzesełka, o ile nie wygoni cię stamtąd gromada emerytów, nie mających nic
innego do roboty, jak jeździć po mieście od świtu do "Mody na
sukces". Tu tymczasem na siedzeniu obok może wylądować cała rodzina. Tak,
na jednym krzesełku. Widziałem już matkę z trójką dzieci, jak konstruowała z
nich piramidę, byle wszyscy mogli przyjąć pozycję siedzącą. Nie ma szans, by
któreś dziecko nie wlazło ci prędzej czy później na głowę. Spróbujcie wytrzymać
tak trzygodzinną jazdę.
łóżka z pluskwami |
A jest on kurewsko intensywny. Na każdym przystanku do środka wbija się
nawet kilkunastu obnośnych sprzedawców, drąc mordę "woda, owoce,
przekąski" i podtykając pod nos rozmaite produkty. Przejdzie jedna rundka
i wszystko zaczyna się od nowa, jeszcze na tym samym przystanku. Bo a nuż ktoś
zdążył zgłodnieć w te pół minuty.
Cholera, kończą mi się pomysły, co opisywać, a tu nawet nie połowa drogi.
Jest niemożliwie gorąco, nie ma w środku klimy, a okna się nie otwierają.
Parodia. Jak jedziemy to chociaż przez lufcik w dachu wpada do środka
powietrze, ale jak na autobus jadący przez pół kraju, zatrzymujemy się
zdecydowanie za często i za długo.
Dodano duuużo później: Flores! Udało się, dotarliśmy, choć po przeszło
ośmiu godzinach. Na miejscu, wprawdzie na totalnym odludziu, znaleźliśmy pokój
za 5 dolarów, co jak na święta i fakt, że to miejscowość turystyczna, jest
oszałamiająco dobrą ceną. Zamiast światła w łazience mamy wprawdzie mrówki, ale
nie można mieć wszystkiego. No i w pobliżu serwują naprawdę dobre naleśniki.
Dawid oburza się, że je tak nazywam, zamiast używać słowa tortilla, ale dla
mnie to naleśniki. Tortilla jest za sucha i mocno zalatuje mąką kukurydzianą. A
te naleśniki są doskonałe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz