niedziela, 18 maja 2014

Przygody Tomka: część 4






15.04.2014
Amatillo - San Salvador - El Poy

lokalny gołąb
Znowu jesteśmy w Hondurasie, serio. Po kolejnym dniu spędzonym wyłącznie na przesiadaniu się z autobusu do autobusu, przemierzyliśmy Salwador z jednego krańca na drugi, zatrzymując się na moment tylko w stolicy i kończąc naszą podróż na kolejnym przejściu granicznym. Do Hondurasu musieliśmy wrócić, by zobaczyć Copan, gdzie mamy zamiar wybrać się jutro z samego rana. Później strzała do Gwatemali i tyle nas tu widzieli.

16.04.2014
El Poy - Copan

Dalej tu jesteśmy. Zupełnie niepotrzebnie po przyjeździe do Copan daliśmy się namówić na wynajęcie hotelu. Wprawdzie ten zaskakuje luksusem, no ale lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy od razu uderzyli do Gwatemali. Jutro bowiem będziemy musieli polować na autobus do Flores, a w trakcie świąt to ponoć nie takie proste.

Ale po kolei. Spod granicy do Copan wyruszyliśmy o świcie busem, w którym liczba pasażerów trzykrotnie przekraczała maksymalną liczbę miejsc, jaką na myśli musiał mieć projektant tego wehikułu. Poważnie, ludzi było w środku tyle, że dziwię się, iż pojazd w ogóle był w stanie ruszyć z miejsca. Całe szczęście, że do środka nie pozwalano wchodzić obnośnym sprzedawcom, to dopiero byłaby katastrofa.
tikal

Na miejscu, jak wspomniałem, wynajęliśmy pokój i ruszyliśmy w kierunku ruin. Aż dziw, że znajdują się one tylko o kilometr od miasta i da się dojść tam nie niepokojonym przez taksówkarzy. Ich rolę zresztą przejęli w Copan właściciele koni, oferując turystom możliwość przejażdżki po okolicy. Samo Copan zaś to niewielka, ale bardzo przyzwoita miejscowość, wyróżniająca się pozytywnie na tle innych honduraskich miast. Nie ma tu tyle śmieci i ponoć trudniej dostać nożem pod żebra.

Co do zaś samych ruin, świątynie Majów na pewno warto zobaczyć, ale 15 dolarów za wstęp nieco boli. Co więcej, za każdą dodatkową atrakcję na miejscu trzeba oddzielnie zapłacić, a cennik dla turystów jest astronomiczny. Chcesz rzucić okiem na muzeum? Płać 7 USD. Spacer podziemnym tunelem? Kolejne 15 USD. To ja jednak podziękuję. Choć do tunelu i tak się wbiłem, ale takiego raczej nieoficjalnego. W środku poza gołymi ścianami, ciemnością i brudem nic nie było, no ale w tym oficjalnym nie ma ponoć wiele więcej.

Wieczorem czekała nas miła niespodzianka. Okazało się, że koło głównego parku po zmroku ustawiają się stragany z tanim jedzeniem. Rozsmakowaliśmy się w pikantnym tacos i na kolację wydaliśmy tyle pieniędzy, że musieliśmy szukać jeszcze kogoś, kto wymieniłby nam dolary na kolejne lempiry. Przy okazji znaleźliśmy też pocztę, pierwszy taki budynek od przeszło dwóch tygodni, więc wypisałem w końcu pocztówki. Ale wysłać już ich nie zdążyłem, bo było zamknięte. Wygląda na to, że kartki z Panamy, z pozdrowieniami z Hondurasu, będę musiał wysłać z Gwatemali. I znowu wyjść na nienormalnego.

17.04.2014
takie widoczki można spotkać w dżungli
Copan - Flores

Przez ostatnie dni podróżowaliśmy bardzo dużo rozmaitymi środkami transportu, ale po raz pierwszy od rozpoczęcia wyprawy poczułem, że tego już za wiele. Siedem godzin w pozycji siedzącej to zdecydowanie za dużo. Jasne, robiliśmy już dłuższe odcinki i to całkiem niedawno, ale w tych dziczowatych autobusach człowiek prędzej czy później dostaje w głowę. Chyba skończyły mi się tematy do przemyśleń, albo skumulowało się zmęczenie z kilku ostatnich dni, bo zamiast siedzieć twardo w miejscu i uciekać tylko w krainę wyobraźni, wierciłem się przez całą drogę, próbując znaleźć najwygodniejszą pozycję do spania. A było mi cholernie niewygodnie.

Nie chciałem już pisać nic o warunkach w jakich się przemieszczamy, bo nie odbiegają one znacznie od tego, co miałem okazję poznać już wcześniej w Azji, ale dla zabicia czasu trochę sobie pomarudzę. Zacznę od rozmiaru siedzeń. Jasne, wiem, że graczem NBA nigdy nie byłem i nie będę, ale i tak niemal wszystko jest tu na mnie za małe. O ile w większości autokarów szerokość krzesełek jest jeszcze normalna, zdecydowanie brakuje miejsca na nogi.

Ale są też chicken busy. Sprowadzone ze Stanów szkolne autobusy, w zbyt kiepskim stanie, by wozić usańskie dzieci do podstawówek, służą mieszkańcom Ameryki Środkowej do codziennej komunikacji. Jak idzie się domyśleć, pojazdy projektowane pod tyłki kilkulatków, nieważne jak otyłych, oznaczają przejazdy z kolanami pod samą brodą. Do tego siedziska instalowane są w nich potrójnie, a nie parami, co zwiększa jeszcze zagęszczenie pasażerów na metr kwadratowy.

A to nie wszystko. Od Panamy po Meksyk nie istnieje coś takiego, jak limit miejsc w środkach transportu. U nas też ludzie jeżdżą poupychani jak sardynki, ale dotyczy to tylko miejsc stojących. Jak siedzisz, jesteś panem swojego krzesełka, o ile nie wygoni cię stamtąd gromada emerytów, nie mających nic innego do roboty, jak jeździć po mieście od świtu do "Mody na sukces". Tu tymczasem na siedzeniu obok może wylądować cała rodzina. Tak, na jednym krzesełku. Widziałem już matkę z trójką dzieci, jak konstruowała z nich piramidę, byle wszyscy mogli przyjąć pozycję siedzącą. Nie ma szans, by któreś dziecko nie wlazło ci prędzej czy później na głowę. Spróbujcie wytrzymać tak trzygodzinną jazdę.

łóżka z pluskwami
Amerykanie nie są też tak mali jak Azjaci, a to rodzi kolejne komplikacje. Nie raz już siadałem w chicken busie na potrójnym krześle koło osoby zajmującej półtora siedzenia i wypełniając samemu pozostałą przestrzeń, by po chwili dosiadła się do nas trzecia osoba, jak na złość do tego przy kości. Jak znajdujesz się w takiej sytuacji przy oknie, jesteś zwycięzcą, ale w dwóch pozostałych pozycjach, albo zgniatają cię dwa spocone ciała, albo wisisz na jednej czwartej pośladka i złorzeczysz na ruch na korytarzu.

A jest on kurewsko intensywny. Na każdym przystanku do środka wbija się nawet kilkunastu obnośnych sprzedawców, drąc mordę "woda, owoce, przekąski" i podtykając pod nos rozmaite produkty. Przejdzie jedna rundka i wszystko zaczyna się od nowa, jeszcze na tym samym przystanku. Bo a nuż ktoś zdążył zgłodnieć w te pół minuty.

Cholera, kończą mi się pomysły, co opisywać, a tu nawet nie połowa drogi. Jest niemożliwie gorąco, nie ma w środku klimy, a okna się nie otwierają. Parodia. Jak jedziemy to chociaż przez lufcik w dachu wpada do środka powietrze, ale jak na autobus jadący przez pół kraju, zatrzymujemy się zdecydowanie za często i za długo.

Dodano duuużo później: Flores! Udało się, dotarliśmy, choć po przeszło ośmiu godzinach. Na miejscu, wprawdzie na totalnym odludziu, znaleźliśmy pokój za 5 dolarów, co jak na święta i fakt, że to miejscowość turystyczna, jest oszałamiająco dobrą ceną. Zamiast światła w łazience mamy wprawdzie mrówki, ale nie można mieć wszystkiego. No i w pobliżu serwują naprawdę dobre naleśniki. Dawid oburza się, że je tak nazywam, zamiast używać słowa tortilla, ale dla mnie to naleśniki. Tortilla jest za sucha i mocno zalatuje mąką kukurydzianą. A te naleśniki są doskonałe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz