wtorek, 15 września 2015

[ Misja Tułacz 2 ] odc. 6 - Mauretania




Pustynna Mauretania wcale nie była taka nudna. Więcej w filmiku na youtube.

piątek, 28 sierpnia 2015

Niby spoko, czyli jak mnie oszukali w Maroko - część 3


Amin spał, więc postanowiłem, że sam zbadam miasto. Napisałem w międzyczasie smsa do Ahmeta, że łażę po medynie i wszystko u mnie ok. Ostatecznie nawet nie odpisał. Po paru godzinach na mieście, zjedzeniu zupy hariry po raz kolejny, sałatki marokańskiej i przełażeniu kilkunastu km po tych starych chodnikach, poznaniu kilku backpackerów z Singapuru i Australii i byciu zagabywanym przez setnego już chyba sprzedawcę... stwierdziłem, że dobrze by było wreszcie Amina gdzieś shaczyć i spędzić wieczór w jego domu, odpocząć i pogadać. Jego komórka niestety nie odpowiadała. Odezwał się w końcu może kilka godzin później, gdzie już nieco zacząłem się męczyć nowym statusem bezdomnego. Siedziałem właśnie na krawężniku bez celu i zaczęła się smsowa, lakoniczna dyskusja.

W końcu dodzwoniłem się do Amina, ale moja bateria ledwo zipiała. Chyba przez godzinę próbowałem ustalić gdzie on jest, aż wreszcie za jego sugestią wziąłem taryfę pod jego dom. Była już 20ta, ale Amin, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, wcale na mnie w domu nie czekał. Postałem pół godziny, po czym znowu udało mi się do niego dodzwonić po wielokrotnych próbach. Był już daleko, w kawiarni Dolcevia czy jakoś tak. Słodkie, kurwa życie... pomyślałem sobie przechodząc przez dzielnicę Amina, która na pewno do najbezpieczniejszych nie należała. Finalnie po poszukiwaniach knajpy (bo taksówkarz nie potrafił znaleźć kawiarenki) dotarłem do Amina, który siedział z ładną Arabką, maksymalnie 19-letnią. Posiedziliśmy z godzinkę, oni przy kawie, ja przy mocnej berber whisky i Amin zaproponował żebyśmy poszli wolnym spacerkiem do domu. Jako okazjonalny gentleman, nie mogłem odmówić! Ayesha (bo tak jej było na imię) zapłaciła za siebie i Amina, a ja tylko za siebie i wyszliśmy w ciepłą noc. Po półgodzinnym spacerze kupiliśmy po drodze coś do jedzenia z z budki na kółkach. Amin powiedział, że skoro jesteśmy dosłownie 5 minut od kafejki Ahmeta, to wpadnijmy tam na chwilkę. Zgodziłem się, ale zastrzegłem, że ja tej drogiej shishy nie będę palić.

Gdyby nie nowi znajomi poznani w Fezie, jednoznacznie znielubiłbym miasto.


W kafejce Ahmeta wyszło na jaw jak bardzo miał na mnie wylane. Nie pamiętał ani dobrze mojego imienia, ani nawet kraju, z którego pochodzę. Przedstawił mnie innym zebranym turystom jako Szweda... Wśród nowozebranych na kanapie znalazła się polska para. Ahmet zabawiał swoich gości z dobry kwadrans, a potem wrócił do swojego kawiarnianego nic-nie-robienia. Zacząłem zagadywać Martę, gdy zrozumiałem, że sprytny Ahmet zaprasza wszystkich couchsurferów na swoje "cultural meetings", a potem kasuje prowizję za drogą shishę. Marta była na szczęście kumata i szybko zrozumiała, że musi być ostrożna. Kelner przyniósł kolejną shishę i postawił obok mnie, choć jej nie zamawiałem. Gdy to mu oznajmiłem, powiedział, że jak już siedzę to mogę palić, bo on mnie źle zrozumiał. Powiedziałem, że herbata mi wystarczy, a shisha obok naszego stolika zdążyła potem wystygnąć. W głębi, nieco dalej stały już i tak trzy inne fajki wodne.

Z rodakami poczułęm się pewniej, bo chłopak Marty był z postury bardziej wikingiem, niż szczupłym hipsterem. Gdy przyszło do płacenia, sprawdziły się moje obawy i moi nowi znajomi słono zapłacili za shishę. Marta się skrzywiła, a jej chłopak zbił znacznie rachunek, mimo to jawnie przepłacając. Tymczasem ja zostawiłem należność za swoją herbatę. Kelner ubrany w białą koszulę i z brylantyną (?) na włosach skrzywił się i chwycił kalkulator i zaczął mi rzucać "shisha" pod nosem śmiejąc się paskudnie. Z pozoru myślałem, że żartuje i też się uśmiechnąłem i skierowałem do drzwi. Polacy w międzyczasie wyszli już na dwór. Tymczasem Arab krzyknął za mną coś w stylu:

- Łeeeeej!

Mieszkanie Amina było norą.
Stanąłem jak wryty. Kelner wydzierał się, że mam mu za shishę zapłacić, a we mnie dopiero się wtedy zagotowało. Zapytałem czy dobrze zrozumiałem, a elegancko ubrany chłopak powiedział, że mam zapłacić za shishę, której nie paliłem. On mnie źle zrozumiał i myślał, że jedną sobie wypalę do herbaty. Spojrzałem pytająco na Ahmeta, a ten oznajmił, że skoro nie umiem zamawiać, to muszę zapłacić i nie ma odwrotu. Potem zaczął mnie straszyć policją. Tego było za wiele. Zacząłem się wydzierać na nich wszystkich, a w szczególności na kelnera. Obudziłem nawet szefa knajpy śpiącego słodko na kanapie przy ladzie baru. Tak mocno się zdenerwowałem, że gdy kelner zablokował mi wyjście do drzwi wyjściowych chwyciłem ze stołu kij do bilarda i zacząłem przeć na chciwych Arabów. Pomimo, że było ich kilku ich przewaga liczebna nie dała im wygranej, bo nie chcieli zadrzeć z wkurzonym Polakiem z furią husarii w oczach i kijem od bilarda w dłoni (czyli ze mną). Kelner rzucił tylko sfrustrowany, że jestem psychiczny zza lady (bo już się tam schował w głębi baru). Wyszedłem z klubu i tyle mnie widzieli. Amin czekał na mnie przy taksówce i przepraszał za całą sytuację. Zapewniał, że wszyscy jego znajomi to dobrzy, prości ludzie i on za nich ręczy.


W Fezie trzeba uważać.


Spałem ponownie u Amina. Stwierdziłem, że nie ma sensu uciekać z tej meliny, bo zakładałem, że goście z Cafe Shisha nie odważą się mi zrobić krzywdy. Na wszelki wypadek uruchomiłem swój system bezpieczeństwa, plecak miałem spakowany do ucieczki, a pod poduszką trzymałem nóż. Nocka zatem nie opiewała w głęboki, spokojny sen. Nad ranem gdy szanse jakiegokolwiek "ataku" były już zerowe, spakowałem się po cichu i na paluszkach opuściłem pokój. Wszyscy trzej Arabowie jeszcze spali, ale przebudził się i Norweg i Fin, gdy byłem już w przedpokoju. Zapytali się czy na nich poczekam, bo też opuszczali mieszkanie Amina. Po paru godzinach, gdy siedziałem w odjeżdżającym autobusie do Meknes odczułem najpierw koniec gniewu, a potem ulgę.



niedziela, 23 sierpnia 2015

[ Misja Tułacz 2 ] odc. 5 - Sahara





Odcinek piąty z serii o moich przygodach w drodze z Bydgoszczy do Gambii w Afryce. Autostop, blablacar, taxi, bus, samolot, pieszo, autokar... W tym odcinku musiałem przedostać się przez spaloną słońcem Saharę. Pokonałem ją w... wygodnym autobusie. Zobaczcie jak wygląda miasto ulokowane w miejscu, gdzie Sahara spotyka się z Oceanem Atlantyckim.

Muzyka:
Morrocan traditional music
Dubai Dream
BoxCat Games - Mission



środa, 19 sierpnia 2015

Niby spoko, czyli jak mnie oszukali w Maroko - część 2


Ahmet namówił mnie bym zamówił taksówkę i zostawił bagaże u jego znajomego Amina. Tam bowiem, a nie u niego będę zatem spać. Nie miałem nic przeciwko zmianom, tylko szkoda, że dowiedziałem się na ostatnią chwilę. Amin, który miał mnie gościć zamiast Ahmeta (bo ten miał już innych gości w domu) pojawił się w międzyczasie w knajpce. Miły chłopaczek, przypominający bardziej Włocha niż Araba. Choć jak niemal co drugi Marokaniec chodził w podrabianej skórze. Pojechaliśmy zatem taksówką za którą zapłaciłem do jego mieszkania. Kierowca nie zdążył wyłączyć silnika, a Amin już kazał mu wracać z powrotem do knajpy Ahmeta. Jaki był sens jechać do mieszkania i rzucić bagaże i po pół minucie się ulotnić? Zrozumiałem, gdy zapłaciłem za kurs powrotny do knajpy Ahmeta, a taryfiarz okazał się znajomym ich wszystkich. No przecież on też musiał na turystach zarobić.

Gdy wrociłem, okazało się, że pojawiło się kilku nowych gości: Francuz z dziewczyną. Szybko wyszło na jaw, że tak naprawdę są z Ukrainy (on) i z Rosji (ona). Pogadaliśmy nieco, stolik się ożywił, a ja zapomniałem o zmęczeniu, gdyż dyskusja okazała się ciekawa.

Gdy na zegarze było już lekko po północy, przyszło nam do zebrania się. Polubiłem tę parkę z Francji, więc wziąłem od nich marokański numer telefonu. Wszyscy podeszliśmy do elegancko ubranego kelnera. Gdy z portfelem w ręku zapytałem go ile trzeba zapłacić on zaczął liczyć na kalkulatorze, podrapał się po głowie, a potem pokazał mi wyświetlacz, który mówił:
230.

  • 230 dirhamów? - oburzyłem się.
  • Tak, panie 230. - odpowiedział spokojnie kelner.
Oburzyłem się jeszcze bardziej, ale Ukrainiec zaczął mnie odciągać i zapewniać, że shisha w Maroko jest droga, bo nielegalna i przez to płaci się sporo. Dodał, że on już tu bywał przez ostatnie wieczory i zawsze płacił co najmniej tyle albo i dwa razy więcej. Zasępiłem się i uregulowałem rachunek dodając przy tym w stronę kelnera, że nawet w Stambule tyle bym nie zapłacił. Po przepłaceniu za shishę moja sympatia do Ahmeta nieco zmalała, ale może mój nowy znajomy zza Buga miał rację i faktycznie palenie fajki wodnej w Maroko to droga rozrywka.

Tyle z wieczoru. Wsiedliśmy do taksówek i pojechaliśmy.

Dzień 2

Mieszkanie Amina było obskurne i mówię to jako osoba, która różne meliny w życiu widziała. Właściwie to bardziej obskurny nie był nawet najgroszy hotelowy pokój w jakim byłem w Agrze w Indiach. Na podłodze walały się śmieci i resztki jedzenia. Większość część zabierały niezdarnie ułożone materace ze starymi kocami. Pokój miał może cztery na cztery metry, ale spało tu jakieś 5 osób. Nie narzekałem na warunki, bo zawsze bierze się co los da. Wyglądało na to, że Amin i jego koledzy po prostu żyją w takich warunkach. Dopiero teraz gdy do pokoju wpadło nieco światła z korytarza (okna bowiem nie było), wszystko to wyszło na jaw.

Czytaj co działo się dalej...

środa, 12 sierpnia 2015

Niby spoko, czyli jak mnie oszukali w Maroko - część 1

Choć odwiedziłem kilkadziesiąt krajów na kilku kontynentach, to właściwie niezmiernie rzadko daję się nabrać na jakieś turystyczne pułapki. Właściwie jako cwaniak z miasta Bydgoszcz nie przypominam sobie, by miało to miejsce nawet w Indiach. Miałem jednak pecha w Maroko. Opisuję sytuację raz jeszcze, choć znajomi słyszeli tę historię co najmniej kilka razy. Ja sam wszystkich szczegółów już do końca nie pamiętam, ale było mniej więcej tak:

Dzień 1

Siedziałem w autokarze jadącym z Chefchaouenu. Co do Fezu oczekiwań większych nie miałem i jedynie gdzieś ta nazwa obiła się wcześniej parę razy o uszy. Ot, jedno z marokańskich, pełne zabytków miasto, na mojej drodze ku Saharze. Nocleg miałem nagrany przez couchsurfing przez co czułem się od razu raźniej, gdy wysiadłem na zatłoczonym dworcu autobusowym. Pierwsze co zwróciło moją uwagę, to wzmożona liczba patrolujących policjantów, co przywodziło na myśl Warszawę Centralną. Zadzwoniłem do Ahmeta – swojego hosta. Bardzo słabo rozumiałem go przez słuchawkę, więc dla pewności napisałem sms-a czy mnie dobrze zrozumiał. Ahmet nie odpisał, więc wydzwoniłem go jeszcze raz i ponownie oznajmiłem, że jestem już w Fezie zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami w mailach. Mój host powiedział, że jest teraz jeszcze w pracy, ale mogę wpaść tam i na niego zaczekać.

Ahmet - mistrz ceremonii


Niewiele myśląc zjadłem tani (ale smaczny) obiadek na dworcu i zanim pikantna zupa harira zdążyła mi zlecieć do żołądka byłem już w czerwonym fiacie uno, który robił za taksówkę. Auto miało czasy świetności za sobą i taryfiarz zresztą też, ale oboje robili co mogli bym trafił do kafejki Ahmeta. W końcu po brawurowym pokonaniu labiryntu uliczek i paru minutach wiszenia na moim telefonie, dotarłem do celu. Taksówkarz był spoko, bo dużo nie narzekał, tylko zabrał umówioną wcześniej kwotę.

Kafejka mieściła się w tzw. Nowym Fezie i miała pozaklejane frontowe szyby wielkimi reklamami w niebieskim odcieniu. Na środku widniał wielki napis Cafe Shisha i dalej jakieś ich bazgrołki po arabsku. Wszedłem do środka. Wewnątrz było tyle dymu, że widoczność była niezmiernie słaba. Wlazłem z tym wielkim plecakiem i zauważyłem na środku stół bilardowy, obok schody, mnóstwo kanap a nich garstka facetów ze wzrokiem w kartach. Kiedy wszedłem nawet nie za specjalnie się zdziwili widokiem turysty. Być może Ahmet wielkrotnie umawiał się tu ze swoimi gośćmi z zagranicy i klientela shishowni zdążyła się już z tym oswoić.

Kelner powiedział mi, że Ahmeta nie ma i będzie za jakiś czas. Trochę się wkurzyłem, bo przecież mówił, że nie może wyjść z pracy i muszę do niego podjechać. Usiadłem na jednej z wygodnych kanap i rzuciłem bagaże obok. Wyciągnąłem komórkę i zacząłem skrobać sms-a do mojego nieobecnego hosta. Nie odpisał. Siedziałem tak z dobre parę minut, więc zamówiłem w końcu herbatę miętową, czyli słynne berber whisky. Wtedy chłopak, który wcześniej powiedział, że Ahmeta nie ma podszedł do stolika i krzyknął:

- To ja jestem Ahmet! Nie musisz już czekać.
- Poważnie? - zdziwiłem się.

Niebieska brama w Fezie jaka jest każdy widzi.

Tak ucieszyłem się, że nie muszę już czekać, iż nie miałem nawet żalu do Ahmeta za głupi żart. Podczas, gdy inni śmiali się za jego plecami, on wypytywał mnie jak minęła podróż. Opowiedziałem po krótce, a on gdy omawiałem moment z taksówką zapytał się ile zapłaciłem. Gdy zdradziłem mu stawkę za przejazd, pochwalił mnie, że dobry negocjator ze mnie i płacę jak lokals, a nie turysta.

Dalej upłynęło kilka godzin w towarzystwie jego oraz kumpla Amina, który pracował jako malarz. Obydwaj sporo wiedzieli na temat Europy i o Polsce również. Rozmowa się kleiła i atmosfera stała się bardzo przyjemna przy wspólnie wypalanej sziszy. Siedziałem tak w błogostanie pośród gęstej chmury dymu na wygodnej kanapie już kilka godzin. W międzyczasie jedynie wyszedłem na chwilkę coś zjeść. Ahmet odezwał się, gdy na zegarku była już może dziesiąta, a na zewnątrz panowała ciemna jak smoła noc:

- Może chcesz odwieść swoje bagaże?
- Ale czemu? Myślałem, że niedługo kończysz...
- No właśnie będę musiał trochę posiedzieć. Tak mówi mój szef...

No dobrze. Jako gość powinienem być przecież wyrozumiały. Powiedziałem Ahmetowi, że idę coś znowu zjeść i wrócę po dłuższym spacerze. Z braku tlenu zaczęło mi się już lekko kręcić w głowie. Poszedłem zatem najpierw do miejsca, gdzie najpierw brałem omlecik. Ot, łatwo trafić, bo w prawo, w lewo, a potem parę minut prosto główną ulicą.