sobota, 24 maja 2014

Przygody Tomka: część 6






21.04.2014
Flores - La Tecnica - Palenque

Do Meksyku dostaliśmy się w dość niekonwencjonalny sposób. Może nie tak szalony, jak do Belize, ale na pewno rzadko wybieramy przez zwyczajnych turystów. Zacznijmy od szybkiej statystyki: koszt pokonania odcinka z Flores do Palenque zredukowaliśmy z podręcznikowych 35 do 18 dolarów. A teraz szczegóły.

Już do granicy podróż obfitowała w niecodzienne atrakcje, bo zamiast zdecydować się na turystycznego shuttle busa, wybraliśmy się w trasę dużo tańszym i jeszcze bardziej zatłoczonym vanem dla miejscowych. W ten sposób pierwsze parę godzin spędziłem siedząc na kolanach u kierowcy, Dawid zaś sporo czasu przeleżakował na dachu, uciekając tam, gdy po drodze jakieś panie załadowały do środka kilkanaście kanistrów z wodą, wypełniając nimi niemal całą wolną przestrzeń. Ostatni fragment trasy pokonałem natomiast siedząc już wprawdzie w komfortowej pozycji, ale za to z żywym kurczakiem na ramieniu. Serio. Jakiś tubylec wniósł ze sobą ptaka, który przez kilka kolejnych przystanków co rusz lądował w okolicy mojej twarzy. Dobrze, że nie dziobnął mnie przy okazji w oko.

osrany kibel
Tuż przed granicą zatrzymaliśmy się w punkcie kontroli, gdzie próbowano nas naciągnąć na 20 quetzali za przybicie pieczątki, która z założenia powinna być darmowa. Najlepszym sposobem na zakończenie dyskusji z urzędnikiem na temat konieczności takiego rozwiązania, jest poproszenie go o wystawienie potwierdzenia dokonania wpłaty, czego uczynić oczywiście nie może, gdy pieniądze trafiają do jego kieszeni. Nie ma potwierdzenia, nie ma pieniędzy, ale pieczątka musi być tak czy inaczej.

Kawałek dalej znowu zaczepił nas kolejny "urzędnik" z kolorową plakietką na piersi, prosząc o uiszczenie następnego podatku-nie-wiadomo-na-co. Konsekwentnie odmówiliśmy, choć widzieliśmy, jak inni turyści posłusznie wyjmują portfele i znowu wyciągają z nich dwudziestki. Młodzieniec naciągający podróżnych pomarudził, pomarudził i poszedł gnębić kogoś innego, a my zeszliśmy nad rzekę Usumacintę, stanowiącą fizyczną granicę między Gwatemalą i Meksykiem.

palenque
W przystani czekała na nas kolejna cenowa niespodzianka. Przewoźnicy, legitymujący się oczywiście oficjalnymi plakietkami, za przeprawienie nas na drugą stronę chcieli 40 peso od łba, co jest ceną przeszło dwukrotnie zawyżoną w stosunku do tego, ile za pokonanie kilkudziesięciometrowego odcinka płacą Latynosi. Za propozycję podziękowaliśmy i poszliśmy szukać rozwiązania gdzie indziej.

Znaleźliśmy je kilkaset metrów od portu, staczając się z niewysokiego klifu na dzikie nabrzeże, na którym urzędował sobie miejscowy rybak. Za 30 quetzali, czyli około 20 peso na głowę, nie tylko zabrał nas motorówką na drugą stronę, ale urządził też krótką wycieczkę po rzece, pokazując kilka ciekawych zakątków. Już po dokonaniu zapłaty, zapytany o taryfy dla miejscowych, przyznał, że cena za takie atrakcje jest dla nich jeszcze o parę quetzali niższa. Gwatemalczykami nigdy nie będziemy, więc i tak byliśmy zadowoleni z transakcji. Mniejsza zresztą o kilka zaoszczędzonych groszy, ważne, że nie daliśmy się naciągnąć na system dymania turystów.

Już na terenie Meksyku odszukaliśmy dworzec autobusowy, by kupić bilety do Palenque. Tu niestety okazało się, że systemu nie przeskoczymy, bo spod prowizorycznej budki kursował tylko jeden rodzaj busików, a cena biletu w okienku zależała wyłącznie od odcienia skóry. Jako białasy zapłaciliśmy po 100 peso za bilety, które dla miejscowych są przynajmniej o 20 procent tańsze.

łódka do meksyku
W drodze do Palenque czekał nas jeszcze jeden przymusowy postój. Na trasie zderzyły się ze sobą dwa busy podobne do tego, którym właśnie jechaliśmy. Dwie ofiary śmiertelne, dwie w stanie krytycznym i pełno rannych. Z pojazdów nie było co zbierać. Gdy zatrzymaliśmy się przed zatarasowanym odcinkiem pasażerów już nie było, ale korek dopiero zaczynał się tworzyć, ciężko więc stwierdzić, jak dawno doszło do tego wypadku. I gdzie byśmy byli, gdybyśmy wyruszyli w trasę nieco wcześniej.

22.04.2014
Palenque - San Cristobal de Las Casas

Zwiedziliśmy już z Dawidem tyle starożytnych świątyń, że chyba powinniśmy za to dostać jakieś odznaczenia. Ruiny w Palenque wypadły w naszych oczach dobrze, choć nieco gorzej od Tikal, głównie ze względu na tłumy turystów, obsiadających wszystkie budowle jak muchy. W Gwatemali chociaż część zabudowań można było zwiedzić nie niepokojonym przez innych, a czasem nawet dało się spacerować po dżungli przez kilkanaście minut i nie natknąć na żywą duszę. Tu zaś ludzi było od groma, a na co drugim zakręcie urzędował uliczny sprzedawca paciorków. Psuje to klimat, naprawdę.

Drugą część dnia spędziliśmy na podróży do San Cristobal i poszukiwaniu tam możliwie najtańszego noclegu. Znaleźliśmy hotel za cztery dolary. Muszę przyznać, że w takich warunkach to jeszcze w trakcie tej wyprawy nie spaliśmy. I nie mam tu na myśli luksusów, oj nie. Po pokoju za taką kwotę zbyt wiele nie można by się spodziewać, zwłaszcza, że jego lokalizacja, kilkanaście metrów od głównego placu w mieście, sugerowałaby dziesięciokrotnie wyższą cenę, ale i tak wnętrze hotelu zrobiło na nas wrażenie.

Po wejściu do pokoju uderzył nas zapach stęchlizny. Nie na tyle intensywny, by odrzucił takich włóczęgów jak my, ale z pewnością przywodzący na myśl odrapane kamienice, zamieszkałe przez podstarzałe miłośniczki kotów i kolekcjonerów złomu. Zakurzoną podłogę, odpadający ze ścian tynk i popisane drzwi obrzuciliśmy tyko przelotnym spojrzeniem, całą uwagę skupiając na łóżkach. Albo, by być precyzyjnym, wmurowanych w ziemię podestach, obłożonych niemożliwie grubą warstwą dziurawych koców i pozapadanych materaców. To one wydzielały z siebie ten nieprzyjemny zapach, więc po raz pierwszy od nocy na lotnisku stwierdziliśmy, że lepiej będzie, jak wyciągniemy swoje śpiwory.
wypadek na trasie

Ale pokój, jak pokój, gdyby nie zapach, nie kwalifikowałby się nawet do piątki najgorszych miejscówek w jakich spaliśmy. To co nas naprawdę zauroczyło, to wspólne łazienki. Proszę sobie wyobrazić korytarzyk długi na dwa, a szeroki na pół metra. W tym korytarzyku do jednej ze ścian przytwierdzone są dwa maleńkie zlewy, z czego w jednym nie ma wody, oba zaś są tak brudne, że ciężko stwierdzić, czy były one kiedyś białe, beżowe czy szarobure. To jeszcze nic. Naprzeciw zlewów są drzwi do pryszniców. Oczywiście się nie domykają, ale to dobrze, inaczej wcale nie byłoby nic widać w środku. Światła pod natryskami naturalnie nie ma. Być może właściciel w ten sposób chce ukryć fakt, że wszystkie ściany pokrywa grzyb, niewiedza jest przecież błogosławieństwem.

Jednak w takim razie żarówki należałoby też wykręcić w toaletach zlokalizowanych na końcu krótkiego korytarzyka. Na pewno zwiększyłoby to poczucie intymności ich użytkownikom, bo od zlewów odgradzają je jedynie drzwiczki ze sklejki, wysokie na półtora metra. Tak jest, każdy myjący ręce może bez problemu zajrzeć do środka, a jak już ktoś się na to zdecyduje, czeka go kolejny zapierający dech w piersiach widok. I zapach. W pierwszej kabinie zepsuta spłuczka i moczu po kostki, w drugiej zaś w muszli dryfuje coś innego. W obu nie ma deski, ale to szczegół, bo nikt o zdrowych zmysłach i jelitach nie chciałby tu raczej zasiąść.

Podejrzewam, że nikogo tym nie zaskoczę, ale dziś poszliśmy spać brudni. Ze względów higienicznych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz