21.04.2014
Flores - La Tecnica - Palenque
Do Meksyku dostaliśmy się w dość niekonwencjonalny sposób. Może nie tak
szalony, jak do Belize, ale na pewno rzadko wybieramy przez zwyczajnych
turystów. Zacznijmy od szybkiej statystyki: koszt pokonania odcinka z Flores do
Palenque zredukowaliśmy z podręcznikowych 35 do 18 dolarów. A teraz szczegóły.
Już do granicy podróż obfitowała w niecodzienne atrakcje, bo zamiast
zdecydować się na turystycznego shuttle busa, wybraliśmy się w trasę dużo
tańszym i jeszcze bardziej zatłoczonym vanem dla miejscowych. W ten sposób
pierwsze parę godzin spędziłem siedząc na kolanach u kierowcy, Dawid zaś sporo
czasu przeleżakował na dachu, uciekając tam, gdy po drodze jakieś panie
załadowały do środka kilkanaście kanistrów z wodą, wypełniając nimi niemal całą
wolną przestrzeń. Ostatni fragment trasy pokonałem natomiast siedząc już
wprawdzie w komfortowej pozycji, ale za to z żywym kurczakiem na ramieniu.
Serio. Jakiś tubylec wniósł ze sobą ptaka, który przez kilka kolejnych
przystanków co rusz lądował w okolicy mojej twarzy. Dobrze, że nie dziobnął
mnie przy okazji w oko.
osrany kibel |
Kawałek dalej znowu zaczepił nas kolejny "urzędnik" z kolorową
plakietką na piersi, prosząc o uiszczenie następnego podatku-nie-wiadomo-na-co.
Konsekwentnie odmówiliśmy, choć widzieliśmy, jak inni turyści posłusznie
wyjmują portfele i znowu wyciągają z nich dwudziestki. Młodzieniec naciągający
podróżnych pomarudził, pomarudził i poszedł gnębić kogoś innego, a my zeszliśmy
nad rzekę Usumacintę, stanowiącą fizyczną granicę między Gwatemalą i Meksykiem.
palenque |
Znaleźliśmy je kilkaset metrów od portu, staczając się z niewysokiego klifu
na dzikie nabrzeże, na którym urzędował sobie miejscowy rybak. Za 30 quetzali,
czyli około 20 peso na głowę, nie tylko zabrał nas motorówką na drugą stronę,
ale urządził też krótką wycieczkę po rzece, pokazując kilka ciekawych zakątków.
Już po dokonaniu zapłaty, zapytany o taryfy dla miejscowych, przyznał, że cena
za takie atrakcje jest dla nich jeszcze o parę quetzali niższa. Gwatemalczykami
nigdy nie będziemy, więc i tak byliśmy zadowoleni z transakcji. Mniejsza
zresztą o kilka zaoszczędzonych groszy, ważne, że nie daliśmy się naciągnąć na
system dymania turystów.
Już na terenie Meksyku odszukaliśmy dworzec autobusowy, by kupić bilety do
Palenque. Tu niestety okazało się, że systemu nie przeskoczymy, bo spod
prowizorycznej budki kursował tylko jeden rodzaj busików, a cena biletu w
okienku zależała wyłącznie od odcienia skóry. Jako białasy zapłaciliśmy po 100
peso za bilety, które dla miejscowych są przynajmniej o 20 procent tańsze.
łódka do meksyku |
22.04.2014
Palenque -
San Cristobal de Las Casas
Zwiedziliśmy już z Dawidem tyle starożytnych świątyń, że chyba powinniśmy
za to dostać jakieś odznaczenia. Ruiny w Palenque wypadły w naszych oczach
dobrze, choć nieco gorzej od Tikal, głównie ze względu na tłumy turystów,
obsiadających wszystkie budowle jak muchy. W Gwatemali chociaż część zabudowań
można było zwiedzić nie niepokojonym przez innych, a czasem nawet dało się
spacerować po dżungli przez kilkanaście minut i nie natknąć na żywą duszę. Tu
zaś ludzi było od groma, a na co drugim zakręcie urzędował uliczny sprzedawca
paciorków. Psuje to klimat, naprawdę.
Drugą część dnia spędziliśmy na podróży do San Cristobal i poszukiwaniu tam
możliwie najtańszego noclegu. Znaleźliśmy hotel za cztery dolary. Muszę
przyznać, że w takich warunkach to jeszcze w trakcie tej wyprawy nie spaliśmy.
I nie mam tu na myśli luksusów, oj nie. Po pokoju za taką kwotę zbyt wiele nie
można by się spodziewać, zwłaszcza, że jego lokalizacja, kilkanaście metrów od
głównego placu w mieście, sugerowałaby dziesięciokrotnie wyższą cenę, ale i tak
wnętrze hotelu zrobiło na nas wrażenie.
Po wejściu do pokoju uderzył nas zapach stęchlizny. Nie na tyle intensywny,
by odrzucił takich włóczęgów jak my, ale z pewnością przywodzący na myśl
odrapane kamienice, zamieszkałe przez podstarzałe miłośniczki kotów i
kolekcjonerów złomu. Zakurzoną podłogę, odpadający ze ścian tynk i popisane
drzwi obrzuciliśmy tyko przelotnym spojrzeniem, całą uwagę skupiając na
łóżkach. Albo, by być precyzyjnym, wmurowanych w ziemię podestach, obłożonych
niemożliwie grubą warstwą dziurawych koców i pozapadanych materaców. To one
wydzielały z siebie ten nieprzyjemny zapach, więc po raz pierwszy od nocy na
lotnisku stwierdziliśmy, że lepiej będzie, jak wyciągniemy swoje śpiwory.
Ale pokój, jak pokój, gdyby nie zapach, nie kwalifikowałby się nawet do
piątki najgorszych miejscówek w jakich spaliśmy. To co nas naprawdę zauroczyło,
to wspólne łazienki. Proszę sobie wyobrazić korytarzyk długi na dwa, a szeroki
na pół metra. W tym korytarzyku do jednej ze ścian przytwierdzone są dwa
maleńkie zlewy, z czego w jednym nie ma wody, oba zaś są tak brudne, że ciężko
stwierdzić, czy były one kiedyś białe, beżowe czy szarobure. To jeszcze nic.
Naprzeciw zlewów są drzwi do pryszniców. Oczywiście się nie domykają, ale to
dobrze, inaczej wcale nie byłoby nic widać w środku. Światła pod natryskami
naturalnie nie ma. Być może właściciel w ten sposób chce ukryć fakt, że
wszystkie ściany pokrywa grzyb, niewiedza jest przecież błogosławieństwem.
Jednak w takim razie żarówki należałoby też wykręcić w toaletach
zlokalizowanych na końcu krótkiego korytarzyka. Na pewno zwiększyłoby to
poczucie intymności ich użytkownikom, bo od zlewów odgradzają je jedynie
drzwiczki ze sklejki, wysokie na półtora metra. Tak jest, każdy myjący ręce
może bez problemu zajrzeć do środka, a jak już ktoś się na to zdecyduje, czeka
go kolejny zapierający dech w piersiach widok. I zapach. W pierwszej kabinie
zepsuta spłuczka i moczu po kostki, w drugiej zaś w muszli dryfuje coś innego.
W obu nie ma deski, ale to szczegół, bo nikt o zdrowych zmysłach i jelitach nie
chciałby tu raczej zasiąść.
Podejrzewam, że nikogo tym nie zaskoczę, ale dziś poszliśmy spać brudni. Ze
względów higienicznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz