piątek, 29 listopada 2013

MISJA TUŁACZ: Zły dzień (Ryga, Łotwa)




Z chłodnej Estonii przeniosłem się do Łotwy. Opowiem w skrócie jak przebiegła podróż. Po pierwsze opuściłem dom Katre około 6:30 licząc, że startując tak wcześnie uda mi się złapać stopa do Rygi. Znalazłem megamiejscówkę przy wylotówce, zaraz po 30 minutowej jeździe autobusem na obrzeża miasta.  Zacząłem łapać stopa przy tablicy informującej, że to droga do Parnu i Rygi. Jednak po półtora godzinie stania dotarło do mnie, że to się nie uda. Może gdybym postał dłużej, to w końcu zatrzymałoby się auto i w końcu rozpocząłbym podróż, ale moje mocno skostniałe palce lewej dłoni mnie zniecierpliwiły. Miałem dość stania na chłodzie i trochę się wkurzyłem, ale przynajmniej spróbowałem. Ostatnimi czasy autostop wcale mi się nie udaje.

Pojechałem z powrotem autobusem do centrum Tallinnu i przez to pół godziny zmarnowane. W końcu na zegarze pojawiła się godzina 11:30, a ja byłem w punkcie wyjścia. Skierowałem się w kierunku stacji kolejowej przemierzając po raz setny starówkę. Dodatkową gorycz powodował fakt, że mieszkanie Katre znajduje się jakieś 10 minut pieszo od stacji, przez co czułem się dodatkowo skompromitowany. Niepotrzebnie tak wcześnie się budziłem skoro nic z tego nie wyszło.

Ryga jak zwykle piękna nocą.
Na stacji kasjerka powiadomiła mnie, że jechanie pociągami na Łotwę jest po prostu głupie, bo zajmie mi dużo czasu i będę się musiał trzy razy przesiadać. Poleciła, żebym pojechał prosto na dworzec autobusowy, co też uczyniłem. Tym razem szczęście mi dopisało i znalazłem tani bilet za 10 euro z Tallinna do Rygi. Viva Ecolines! Na połączenie musiałem jedynie poczekać półtora godziny. Poszedłem więc w międzyczasie coś zjeść. Jak to bywa w takich opowieściach... zgubiłem się. Nie było tragedii, bo spotkałem jakiegoś życzliwego studenta, który mnie nakierował na dworzec. Przy okazji wywiązała się ciekawa konwersacja o Iranie, jako że obydwaj chcemy tam pojechać. Wróciłem sam na dworzec i po za standardowymi zaczepkami od ruskich żebrzących nic się nie wydarzyło.

W autobusie, darmowa gorąca czekolada w pełni upewniła mnie w przekonaniu, że to był dobry wybór. Jednak gdybym się nie wychłodził rano, to pewnie w ogóle bym nie docenił autokarowego komfortu. Do Rygi przyjechałem o godzinie 18:00 i poczułem się nieco bardziej swojsko. Ostatni raz byłem tutaj w 2,5 roku temu przed przeprowadzką do Stambułu. Wieczór zapowiadał się pogodnie, ale oczywiście życie bywa zaskakujące.

Mapa dotychczasowej podróży.
O godzinie 19ej  miało się odbyć spotkanie couchsurfingowe. Wraz z Samantą - dziewczyną, która mnie miała gościć, ustaliliśmy w smsach, że po jej pracy ona też pojawi się w barze i zabierze mnie do siebie. Świetnie mi to odpowiadało, bo nie musiałem się fatygować się i szukać jej mieszkania po drugiej stronie rzeki, gdzieś daleko od centrum. Jednocześnie czekałbym w jakimś ciekawym towarzystwie, więc czas by się nie dłużył. Jednakże tak się nie stało. Znalazłem knajpkę o intrygującej nazwie Eizis Mirga, zasiadłem przy barze, zamówiłem piwo i rozejrzałem się za ludźmi. Gdy w smartfonie znalazłem numer do organizatorki spotkania szybko dowiedziałem się, że spotkanie się nie odbędzie. Pech.

Po sprawdzeniu rozkładu pociągów okazało się, że nie mam za wiele czasu i wkrótce odjeżdża ostatni w kierunku osiedla mojej hostki. Rzuciłem się do wyjścia. Miałem 15 minut by dobiec do dworca i kupić bilet co się udało. Nieco się spociłem, ale poczułem małą ulgę po zajęciu miejsca w wagonie. Ulgę i zmęczenie. Co wiecej czułem się już nieco jak kawał żula, bo nie prałem ubrań od jakiegoś tygodnia. No, ale to już standard podróży: komuś zepsuje się pralka, ktoś nie ma, a najbliższa pralnia na drugim końcu miasta za równowartość ubrań. Znużenie tym dniem wkrótce mnie uśpiło.

Piękna panorama.

Gdy obudziłem się na którejś stacji, oczywiście dowiedziałem się, że przegapiłem swoją i... jestem po za Rygą. Cholera! Nigdy w życiu mi się to nie zdarzyło, ale jak widać, zawsze musi być pierwszy raz. Jakiś młody chłopak polecił mi, żebym wysiadł na następnej stacji i wrócił na poprzednią autobusem. W związku z tym wysiadłem na jakiś zadupiu. Zadzwoniłem też do Samanty, która niecierpliwie czekała na innej stacji:

- Nie zabijaj mnie, ale jestem na innej stacji - rozpocząłem rozmowę.

Dziewczyna była wyrozumiała i kazała się nie oddalać, a ona mnie jakoś znajdzie. Co prawda nie miała GPSa, ale jakoś znajdzie. Spojrzałem na wyświetlacz. Stan baterii telefonu wynoszący 35%, nie polepszył mojego samopoczucia. Po pół godzinie czekania okazało się, że Samanta mnie nie znajdzie, bo nie wie gdzie ta stacja kolejowa się znajduje. Cóż, ja też nie wiedziałem... Jakiś życzliwy Łotysz na tej stacji pomógł mi ogarnąć sytuację. Zadzwonił do Samanty i powiedział, że wsadzi mnie w pociąg w przeciwną stronę. Za jakieś 10 minut faktycznie przyjechał skład w kierunku Rygi. Wsiadłem do wagonu i oczywiście błyskawicznie pojawił się konduktor. Biletu brak. Łotewskiej waluty też. I języka, bo po łotewsku czy rosyjsku się nie dogadałem. Jakaś kobiecina mnie jednak wyratowała i przetłumaczyła mu co zaszło. W końcu konduktor się zlitował i nie chciał nawet brać euro.
Tu właśnie się znalazłem.

Gdy wysiadłem na stacji Zolitude (czyli tej właściwej) Samanty nie było. Pojawiła się po moim smsie i zabrała do domu pokazując po drodze zawaloną halę Maximy. Cóż za dziwny dzień.

Oczywiście teraz się śmieję z tej sytuacji, ale wtedy było mi centralnie nie do śmiechu. Ciąg dalszy niebawem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz