Świątynia, gdzieś dalej na wsi. |
Po jakimś czasie włóczenia się po kompleksie świątynnym i
oglądania kolejnego, niemal identycznego budynku upstrzonego bezwstydnymi
posągami postanowiliśmy, że opuszczamy to miejsce i powędrujemy gdzie indziej.
Na bramkach kontrolnych, zaraz przy detektorach metalu, pani
ochraniarz oddała Francesce jej paczkę bidi, wyciągając ją z drewnianej
szuflady starego biurka.
- Dziękuję – powiedziała grzecznie Włoszka lekko się kłaniając,
co nie było dla mnie w ogóle logiczne
wobec jej wcześniejszego wielkiego oburzenia.
Świeży sok z pomarańczy, na który się skusiłem. |
Gdy tylko opuściliśmy bramę przybytku i przeszliśmy na drugą
stronę zaraz otoczyła nas spora grupa ciapatych, marnie wyglądających sprzedawców,
dla których tak naprawdę, byliśmy chyba jedynym mięsem w okolicy. Panowie z sektora
turystycznego próbowali nam wcisnąć właściwie wszystko: od talii do kart, aż po
„jedwabne” koszulki.
Jeden z nich – wąsaty dziadunio – klepnął mnie po plecach
pokazując mi jakiś dziwny, metalowy breloczek, który po naciśnięciu symulował
kopulację od tyłu. Tak! Dwa małe metalowe, posuwające się ludziki.
- Ha! – zaśmiałem się do faceta, a on uniósł brwi do góry w
specyficznym geście.
To co kupujesz? Zastanawiam się. Myślę sobie: tak pewnie!
Fenomenalny prezent. Zaraz sobie myślę, komu miałbym to dać. Nie. Facet nie
odpuszcza i dalej pokazuje mi jak dwa metalowe ludziki wykonują frykcyjne
ruchy. Może taniej? Nie. Dzięki. Dwa w komplecie? Nie. Dzięki. Facet przerywa
nagonkę, ale stoi zaraz obok.
Takie "cuda" można znaleźć na ulicy. |
Zanim się zorientowaliśmy okrążył nas tłum sprzedawców złożony
chyba z dwudziestu osób i każdy chciał nam coś wcisnąć. Pan Omaha i ja
chcieliśmy opuścić ten krąg, bo ani ja ani on nie czuliśmy się komfortowo
otoczeni przez „wygłodzonych” sprzedawców o cygańskich twarzach czyhających na
nasze portfele. Natomiast panna Italianna, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu
zaczęła opowiadać historie swojego życia i podróży do Indii oraz co jej się podoba,
a co nie podoba w Khajuraho, gdzie była co zobaczyła, skąd jesteśmy my, dokąd
jedziemy i ile wydajemy pieniędzy na trasie… Szczerze mówiąc zaczęła mnie ta
jej zbytnia uprzejmość i otwartość, a może właściwie brak asertywności mocno
irytować.
Kolejna... |
W Indiach do sprzedawców, jeśli nie chcesz kupować… zawsze
krótkie, ale grzeczne „nie” i koniec. Koniec tematu… a nie Włoszka, która
wdawała się z nimi w dyskusji, typu skąd jest, gdzie pracuje i jak podobają jej
się Indie. Może potrzebowała być wysłuchana? Stać w centrum uwagi? Jedyna mądrą
rzecz, którą zrobiła to fakt, że jestem jej mężem. Było to o tyle dobre, bo
ktoś z tłumu zaczął się już nieśmiało „oferować”.
Sprzedawcy na początku słuchali jej „pięknej” historii, o tym
jak znalazła się w Indiach i jak bardzo zżyła się z tym brudnym, ale
fascynującym krajem. Po chwili jednak mężczyźni wrócili do swojej wyuczonej,
nachalnej sztuki kupieckiej.
Wiejska rzeczka, ale woda mało przejrzysta i nie zachęca do kąpieli. |
Dom z cyklu WTF? z balkonem? |
Skończyło się tak, że kupiłem książkę „Kamasutra: Story of Vatsayayana”,
(czy coś podobnego) z myślą o znajomej parze w Polsce. Sytuacja, w której dziwnie
wyglądający sprzedawca reklamował książkę przewracając jej strony i pokazując
co raz to wymyślniejsze, akrobatyczne seksualne pozycje mi i mojej „żonie”
Francescę była dziwna. Po chwili zaczęło mnie to wszystko śmieszyć i kilkunastu
Hindusów bez krzty wstydu zaczęło nas wypytywać o nasze sprawy łóżkowe. Czy nam
się układa, czy urozmaicamy itd. Ton dyskusji był dziwny. Tak jakby pytali: jak
się macie? Wszystko dobrze u rodziny i w pracy?
Pora było spadać z tego dziwnego ulicznego klubiku.
Zdecydowanie odbiłem w jedną stronę ciągnąc za rękę swoją niedoszłą żonę.
Japończyka nie trzeba było ciągnąć, bo jakoś super komfortowo się nie czuł, już
od samego początku.
Z deszczu pod rynnę.
Ledwo wymsknęliśmy się z rąk chciwych sprzedawców dopadło nas
dwóch młodych cwaniaczków, którzy zapytali się czy mogą z nami zjeść lunch.
Zanim ja, czy Azjata coś powiedzieliśmy, Włoszka zgodziła się i ustalała
szczegóły, gdzie możemy coś przekąsić. Wiedziałem, że jej chęć przewodzenia nam
niczym Mussolini prędzej czy później za bardzo ugodzi w nasze męskie ega i
dojdzie do kłótni i pewnie naszej rozłąki. Tak jak w tym przypadku.
Francesca wróży jednemu z chłopaków. |
Nie byli tacy źli! |
Ani ja ani pan Omaha (aka pan Osaka) nie ufaliśmy za grosz
tym dziwnym gościom i nikt z nas na lunch z nimi wybrać się nie chciał. Poszliśmy
z nimi jednak do knajpki, w której oprócz ogrodowej huśtawki i pysznych dań, był
też całkiem rozmowny i inteligentny kelner. Nikogo oprócz nas tam nie było,
więc pilnowałem się byśmy przypadkiem nie zostali naciągnięci na solidny
rachunek.
Intuicja mnie jednak zwiodła i tych dwóch gości okazało się
normalnymi i miłymi i szczerymi ludźmi. Pierwszymi takimi normalnymi, których
ot tak poznałem na ulicy. Nie licząc pociągowych znajomości nigdy nie spotkałem
nikogo w Indiach, kto po pierwsze wzbudziłby moje zaufanie, kolejno sympatię i
jakąś wspólną więź. Od indyjskich ulic nie wymaga się standardów
bezpieczeństwa, czystości, więc nie wymaga się też możliwości zawarcia sympatycznych relacji.
No, a tu w Khajuraho było inaczej. Może hinduska wieś rządzi się swoimi
prawami?
Inna sprawa, że przez nader częsty kontakt z tragarzami,
taryfiarzami, sprzedawcami, naganiaczami, pseudoprzewodnikami i nibytragarzami
nabrałem do Indii chłodnego dystansu pełnego ograniczonego zaufania.
Francesca pomogła mi w swojej słodko-naiwnej dziewczęcej
ufności do ludzi odkryć ten hinduski świat na nowo.
Nasze "dziecko" w centrum uwagi. |
Później na brudnej ulicy pełnej błota, zwierząt i robotników
wracających z jakiejś pobliskiej budowy, (a raczej przebudowy) znalazł się
malutki piesek chwytający od razu za serce. Francesca nie wytrzymała, chwyciła
go od razu w ramiona, zaraz przed tym, gdy prawie stratowała go krowa. Biedak był
głodny i trząsł się z zimna. Włoszka poczuwszy nagły przypływ macierzyństwa
nakazała mi kupić ciepłe mleko, którym zaraz psiaka nakarmiła. I tak oto
dorobiliśmy się naszego „dziecka”. Francesca przytulała tego zwierzaka, aż do
momentu, gdy uświadomiłem jej, że nie może go trzymać, jeśli nie zabierze go do
Jaipuru. W końcu puściła go wolno na zabłoconą ulicę i niemal się rozpłakała. W
międzyczasie, któryś z chłopców, który byłby koszmarem ortodontów zaoferował,
iż może się nim zaopiekować… jeśli Włoszka będzie mu wysyłać 100 euro
miesięcznie. Na psią karmę oczywiście.
Nasz psiaczek. |
Potem jakieś dzieciaki grające piłką, a raczej flakiem,
zajęły nas na dobry kwadrans i rozegraliśmy mini mecz na samym środku ulicy, po
której i tak nic nie jeździło. Rodzice dzieciaków poprosiły nas o 50 rupii
(2,5zł) na nową piłkę dla dzieci. Ja już chciałem iść i kupować, ale Francesca
surowo mi zabroniła, jako, że „zaraz zawołają o więcej i lista będzie bez
końca, a z biedą w Indiach nie można tak walczyć”. Zabrzmiało to rozsądnie i
zaufałem jej. Byłem twardy i asertywny. Chyba dobrze… Chociaż strasznie
powiedzieć biednemu dziecku, że mu się nie kupi nowej piłki i musi dalej rzucać
tą przebitą.
Naszą idylliczną opowieść przerwała od dawna ukrywana
biegunka pana Omahy, który chował to z nami ze wstydem od jakiegoś czasu. Co
prawda co jakiś czas wychodził gdzieś po coś, ale myśleliśmy, że to z
fotograficznej pasji. Teraz już tak bardzo bolał go brzuch, że musiał iść do
apteki. Poszło z nim dwóch chłopaków z lunchu w restauracji, którzy znowu
pojawili się nie wiadomo skąd.
- Ameba! – stwierdziła Francesca po namyśle.
Ja zaś w między czasie wachlowałem przed twarzą panu
Japończykowi i wymieniałem wszystkie możliwe leki na biegunkę i ból brzucha.
- Jak przyjedziemy, to chętnie oddam – powiedziałem, bo i tak
miałem tego niezłe zasoby, z których na szczęście nie korzystałem.
Skończyło się tak, że wynajęliśmy jakiegoś przedsiębiorczego
chłopca, by zawiózł pana „Osakę” do pensjonatu. Chłopiec o imieniu Rajesh
zorganizował zaraz jakiegoś starca z motorikszą i zachęcił nas byśmy też
skorzystali z transportu. Jako, że ani Włoszka ani ja nie mieliśmy już nic do
robienia udaliśmy się wszyscy do pojazdu. Po drodze Rajesh wychwalał swoje
miasto, mówiąc całkiem płynnym angielskim i wypytywał nas o wszystko.
Pan Japończyk skrywa swój ból. |
W ciasnej riksze podekscytowanym głosem opowiadał o
swoim domu rodzinnym, o szkole, o
motorze którym kiedyś kupi i o językach świata, którymi chce kiedyś władać. Ja
z chłopakiem nie rozmawiałem, ale przypadło mi do gustu jego szlachetne serce i
ciekawość świata.
- Zaopiekujesz się nim? – wskazała na mnie Francesca – ja dzisiaj
w nocy wyjeżdżam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz