czwartek, 9 stycznia 2014

MISJA TUŁACZ: Tadż (Agra, Indie)

Z przyjemnego Jodhpuru udałem się do miasta Agra, które znane jest przede wszystkim z obecności słynnego Tadż Mahal, jednego z cudów świata.

Tadż Mahal i para poznanych Australijczyków.

Agra mieści się w stanie Uttar Pradesh i jest oddalona o jakieś 630 km od Jodhpuru. Podróż tam zajęła mi tam aż 11 h. Cena biletu była przystępna, bo zaledwie 14,60 zł, ale przeszkadzał mi fakt, że pociąg wlókł się niemiłosiernie wolno, jakby miał nigdy nie dojechać. Nie w smak było mi szczególnie to, że dotarłem na miejsce w nocy. Nienawidzę przyjeżdżać gdziekolwiek po nocy, bo rodzi to rozmaite problemy, a zwłaszcza w kwestii znajdowania „schronienia”. Tak było i tym razem. Taksówskarska mafia złożona z najgorszych chyba ludzi jakie Agra miała, otoczyła mnie już na peronie witając sztucznie grzecznym zawołaniem:

- Hello sir! Welcome In Agra. Taj Mahal hotel?

Zbywałem ich tak w wyćwiczony już sposób, co wcale nie wyszło mi ostatecznie na dobre. Musiałem się targować o cenę i to długo, aż wreszcie stanęło na 300 rupiach, co i tak było słoną opłatą. Inni taksówkarze uparli się jednak i była to najniższa cena możliwa do wywalczenia. Już na wstępie nie polubiłem Agry.

Zmizerniały taryfiarz zaniósł mi plecak do swojej motorikszy, a młody pomocnik tylko pogardliwie na mnie spoglądał. Oczywiście zaraz zaczęła się żałosna litania o tym, że żona mu zmarła i został sam z 7 dzieci. Teraz musi je karmić i chować, a ta riksza to jego jedyny dochód. Przejazd mi się nie podobał i miałem wrażenie, że zaraz mnie gdzieś wywiozą w ciemnogranatową, indyjską noc i już nie wrócę do Polszy.

Hotel Omega

Jak się okazało nazwa mojego przybytku nie była przypadkowa. Na początku greckiego alfabetu jest bowiem alfa, a na końcu jest omega. I właśnie tam (na końcu) się znalazłem. Wejście do hotelu ulokowane było obok, a właściwie dosłownie pod mostem i blisko, jak podpowiadały nozdrza, jakiegoś otwartego szamba. Gdzieś w mroku plątały się dzieciaki kopiące puszki.
Na recepcji sami wąsaci dżentelmeni, którzy zdawali się nie przejmować obskurnością przybytku i latali wokół mnie jak w luksusowym resorcie próbując mi wcisnąć dwukrotnie droższy pokój „deluxe”.
Nie jestem typem lalusia hotelowego. Chociaż zdarzało mi się bywać w ***** kurortach, nigdy nie oczekuję od noclegu w podróży niczego więcej niż minimalnej higieny i wygodnego posłania. Ani jednego, ani drugiego w swoim zamykanym na kłódkę pokoju nie otrzymałem. Pokój był zapuszczony i po prostu brudny, łącznie z pościelą. Paskudnie brudny, niczym stara, zapomniana piwnica. Łóżko zaś było łóżkiem, ale chyba w poprzednim życiu. Teraz był to raczej stelaż z desek i płyt, wraz z kocami.
W łazience oprócz brudu panoszyła się też plaga komarów, które na szczęście szybko  uciekły, gdy pokryłem ściany grubą warstwą deet-a.
To była zimna noc, w którą to, hotel Omega otrzymał ode mnie zaszczytny tytuł najgorszego miejsca w którym spałem kiedykolwiek.

Okolice mojego hotelu.

Czym właściwie jest słynny Tadż Mahal?


Nazajutrz rano obudziłem się wyjątkowo wcześnie i od razu uderzyłem w kierunku słynnego Tadż. Recepcjonista próbował zaoferować mi wynajęcie rikszarza na cały dzień, ale ja uparłem się tylko na przejeździe do okolic Tadż Mahal i tyle. Był niepocieszony, bo przecież tu „tyle do zobaczenia”.
Całe szczęście, że dotarłem wcześnie, bo nie było jeszcze tłumu turystów. Wstęp kosztował „jedynie” 750 rupii (40 zł) dla mnie jako turysty. Jako ciekawostkę dodam, że dla Hindusa ten sam bilet kosztuje 20 rupii (1 zł). Po przejściu przez bramki dotarłem do kompleksu ogrodów. Powietrze było stosunkowo zimne i pomimo grubej bluzy i kurtki chłód drażnił moje ciało. Gdy tylko przeszedłem przez jedną z czterech bram dopadli mnie pseudo-fotograficy. Jeden z nich uparł się, że porobi mi kilka zdjęć, bo i tak nie ma nic do roboty. Zgodziłem się, ale bez jałmużny. Po kilku fotkach, gdy już chciałem swój aparat z powrotem dziad zawołał 200 rupii na co się wkurzyłem. Zaklął coś pod nosem i odwrócił się na pięcie.
Sam Tadż Mahal spowity w porannej mgle nie był najbrzydszy, ale legenda w jaką obrósł jest mocno przesadzona. Marmurowy kompleks jest śliczny, ale nietakt spektakularnie zachwycający, jak chociażby Blue Mosque w Stambule.

Małpy bywają tam wyjątkowo obrażalskie.

Co o uwielbianym przez Hindusów Tadż Mahalu wiadomo? Jest to budowla uznana za jeden z siedmiu cudów świata ze względu na wyjątkowe piękno, a jej głównym atrybutem jest miłość i pasja.
Powstała po tym, gdy żona cesarza Szahdżahana (z Wielkich Mogołów) zmarła rodząc czternaste dziecko.
Tadż nie jest znowu taki duży.
Cesarz wydał rozkaz zbudowania mauzoleum. Prace nad nim sprawowało ponad 20 tysięcy ludzi przez ponad 20 lat. Podobno, po jego wybudowaniu wydano rozkaz obcięcia kciuków wszystkim robotnikom, by nie byli w stanie odtworzyć już nigdy podobnego dzieła.

W pobliżu legendarnego obiektu  panuje bieda, ale w szaroburym indyjskim wydaniu. Bieda w Bombaju była żywa i wciąż skora do walki o byt i na swój sposób czasami dostojna. Tu, w Agrze, bieda to bieda – paskudna i skontrastowana z turystycznym przemysłem. Sama turystyka w Agrze przypomina raczej działanie grzyba pasożyta niż zdrowej symbiotycznej wymiany.

Najbardziej w porządku w stosunku do turystów zachowują się chyba tylko małpy z parku w części Clean Agra.

Część kompleksu Tadż Mahal spowita w porannej mgle.


Francuzi

Dwóch gości spotkanych w gwarnej i biedniejszej części miasta odmieniła mój dzień. Jeden Francuz z Francji, a drugi Francuz z Kanady, też podróżowali z plecakami po Indiach. Mieli dokładnie taki sam styl włóczenia się po tym kraju jak ja, przez co szybko przypadliśmy sobie do gustu. Oni akurat też rozglądali się za opcją na śniadanie. Wybraliśmy banany i mega ostre pakory i samosy od ulicznych sprzedawców.
Powłóczyliśmy się trochę po „zwykłych” ulicach miasta, które okazały się niezwykłe, a na pewno dużo ciekawsze niż sam Tadż. Zwłaszcza zakątki, w których otaczała nas miejscowa ludność, wliczając w to dzieciaki. Gdym ich nie spotkał, z wypadu do Agry nie przywiózłbym miłych wspomnień.



Razem z Francuzami, zwiedzamy warsztat kamieniarski.


Przyjazne dzieciaki, które wcale nie wołały "gimme money".

Jedna z lokalnych knajpek, w których się stołowałem.


Znaleźliśmy lokalną świątynię


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz