wtorek, 7 stycznia 2014

MISJA TUŁACZ: Niebieskie miasto (Jodhpur, Indie)

Najpiękniejsze uliczki miasta.
Z zatłoczonego i głośnego Bombaju, z uczuciem ulgi wyruszyłem w kierunku Jodhpuru, znanego też jako niebieskie miasto Rajastanu. Zakup biletu kolejowego do totalnie losowego miejsca okazał się jedną z ciekawszych  rzeczy w moim życiu, brzemienną w pozytywne skutki.








Do Jodhpuru przybyłem wcześnie nad ranem, chyba około 6ej, po całonocnej podróży. Miasto wydawało się spokojne i na ulicach, po za wiecznie czujnymi kierowcami taksówek, tutk-tuków i riksz oraz grupami koczującej biedoty między kozami, nie działo się nic ciekawego. Po tym jak znalazłem swój hostel i zostawiłem bagaże, udałem się na mały, zapoznawczy spacer.

Nieco później, rano kobiety w kolorowych sari zaczęły zamiatać ulice i palić śmieci, co przyprawiło mnie o paskudny kaszel. Pomiędzy wałęsały się ospałe krowy, mając gdzieś cały ruch samochodowy.

Po godzinie 10tej okazało się, że Jodhpur, to tak naprawdę niemałe miasto i ulice szybko się zapełniły masą ludzi. Zauważyłem, że to chyba typowe dla Indii, iż ulice wyglądają zupełnie inaczej za dnia i nocy.

W międzyczasie okazało się, że pomyliłem hostel i zamiast „Shyam” udałem się do „Shyvam”. Właściciel nie miał mi za złe i stwierdził, że ostatnio często się, to zdarza i skierował mnie do właściwego obiektu. Shyam okazał się miłym pensjonatem w domu z widokiem na fort u gościnnej rodziny, w której tylko jeden chłopak mówił dobrze po angielsku.

Miasto piękne, dlatego że odmienne od Bombaju i ludzie o wiele bardziej przyjaźni.
***

Pyszna i pikantna samosa za jedyne 60 groszy.
Na szczycie zabytkowego fortu spiąłem się z trójką cwaniakowatych studentów, którzy obrażali mnie w swym hindi (maderchok!), myśląc, że tego nie pojmę.  Skończyło się na tym, że powyzywałem ich polsku i odszedłem. Bójka w obcym kraju, nie jest mi bowiem do niczego potrzebna. Nie mniej, jakoś wcale nie wpłynęło, to pozytywnie na moją ocenę Indii i właściwie zepsuło mi humor.

I jak to w podróży bywa, złe wydarzenia niwelują się pozytywnymi. Kiedy zszedłem z podnóża fortu w kierunku miasta. Na ulicy zaczepił mnie jakiś chłopiec, chyba już dziesiąty tego dnia i nawet nie zareagowałem. Myślałem, że chce mi wcisnąć jakieś pamiątki i nie rozpoczynałem rozmowy. Okazało się jednak, że on tylko chce pokazać mi swoją kolekcję monet. Chłopczyk o imieniu Suchid, zbierał monety z całego świata i był dumny ze swojego zbioru, liczącego 25 monet i 3 banknoty. Powiedział, też z przejęciem, że jego kolega ma w posiadaniu monetę o wartości 2 euro. Spodobało mi się jego hobby, jako, że sam zbierałem monety w dzieciństwie i postanowiłem, że podaruję mu kilka starych monet z PRL-u, które miałem akurat w podróży.  Suchid się ucieszył i zaprosił mnie do domu, a tam zaserwowano mi kilka indyjskich potraw. Sam dom był bardzo interesujący i miał podobno przeszło 500 lat. Widok z dachu niesamowity. Chłopczyk wspomniał, że muszą zamykać na noc właz, bo małpki wbiegają do domu i kradną jedzenie (!). Wieczorem zasiadłem w restauracji (również na dachu) w swoim guest housie i spijałem hektolitry przecudownej masala czaj. Noc ciepła i wciąż nieco gwarna.
Suchid prezentuje rysunek jego wujka.
Dom Suchida
Te informacje o Polsce znalazły się
w podręczniku szkolnym Suchida.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz