środa, 17 czerwca 2015

Misja Tułacz 2 #03 - dalej w stronę Włoch

Turlałem się powoli przez tę Szwajcarię, bo każdy kierowca zabierał mnie może o 5-20 km dalej. W ten sposób w ciągu dwóch godzin „zaliczyłem” może z 5-6 życzliwych kierowców. Jednych z moich dobrodziejów była dziewczyna pracująca tam zaledwie od 3 miesięcy. Słowaczka piszczała podeskcytowana na myśl o mojej podróży. Gdyby nie fakt, ze przejechalem zaledwie 50 km od Liechtensteinu przyjalbym jej zaproszenie na narty. Ona, jak sama wspomniała, zasiedziała się z chłopakiem Szwajcarem i porzuciła styl życia pełen spontaniczności i podróżowania. Teraz przypomniałem jej o tym wszystkim.



Po Słowaczce bardzo długo stałem w jednym miejscu, aż zrobiło się naprawdę zimno. Kurewsko zimno. 

Nie było wielkiego mrozu, ale moje ciało desperacko domagało się ciepła. Rozum podpowiadał, że to co akurat teraz robię jest głupie, a i ciało buntowało się jak mogło. Co jakiś czas przechodziły mnie silne dreszcze i skakałem tak w kółko w obawie o swoje skostniałe palce stóp. Uratował mnie na szczęście kierowca granatowego Seata Leon.


Niemiec był małomówny i musiałem go ciągnąć za język zanim powiedział czym się zajmuje. Na szczęście nie lata w Luftwaffe, a pracuje dla firmy produkującej kotły ciepłownicze. Hans nie wydawał się jakoś super usatysfakcjonowany ze swojej pracy. Aczkolwiek powiedział, że lepsza taka praca niż żadna. Mówił tylko, że nuda tak samemu jeździć. Zatrzymaliśmy się na (dosłownie) mały obiad na stacji benzynowej w częśći Szwajcarii, gdzie większość ludzi gadała już po włosku. Dla niewtajemniczonych dodam, że w tym bogatym kraju mówi się, aż w czterech językach: niemieckim, francuskim, włoskim i romansz. Finalnie kierowca podrzucił mnie w okolice Mediolanu, uścisnął mi mocno dłoń na pożegnanie. No! Takich Niemców to ja rozumiem.



Włoska pogoda sprawiła, ze od razu poczułem sie raźniej. Po szwajcarskim zimnie nie pozostało dużo śladu i czułem się jakbym zmienił strefę klimatyczną. Szybko okazało się jendak, że wcale nie jest tak fajnie, jakby się wydawać mogło. Przyjechała policja i zakazała mi łapać stopa na autostradzie. Mogłem tylko pytać ludzi przejeżdżających przez stację. Ilość użytych przekleństw w tamtej godzinie sprawiła, ze wyczerpalem chyba caly limit brzydkich słów do końca wiosny. Okazało się, że przez 1,5 h nikt nie chciał mnie zabrać. Nawet gdy proponowałem im pieniądze by podwieźli mnie do Mediolanu wszyscy odmawiali.




Byłem już prawie pogodzony z myślą, że będę koczować albo w krzakach przy płocie albo w toalecie na stacji (nawet sobie wybrałem w której), ale pojawiła się nowa opcja. Jakiś staruszek widząc moje trudy ze złapaniem kierowcy pyta się czy szukam hotelu. Jako, że gadaliśmy przez płot, to przeszedłem na drugą stronę. Znalazłem się na dziwnym, zrujnowanym osiedlu i szczerze mówiąc takiej biedy to we Włoszech jeszcze nie widziałem. Dziwny dziadek wypakował swoje (?) zakupy z bagażnika jednego auta i kazał iść za sobą. Minęliśmy jakąś nietypową kawiarnię pełną staruszków i odeszliśmy już od „mojej” stacji benzynowej na dobre, bo jakieś pół kilometra. Aż w końcu znaleźliśmy się przy drugim aucie. Nie wiem czy też należało do niego, ale wsiedliśmy i podjechaliśmy pod jakiś hotel. Podziękowałem dziadkowi, bo uratował mi dupę. W hotelu co prawda było za drogo, ale wskazali mi autobus do Mediolanu. Okazało się bowiem, że jestem w niejakim Rho i jest to miasteczko położone niekoniecznie blisko miasta mody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz