Pustynna Mauretania wcale nie była taka nudna. Więcej w filmiku na youtube.
wtorek, 15 września 2015
[ Misja Tułacz 2 ] odc. 6 - Mauretania
Pustynna Mauretania wcale nie była taka nudna. Więcej w filmiku na youtube.
piątek, 28 sierpnia 2015
Niby spoko, czyli jak mnie oszukali w Maroko - część 3
Amin spał, więc
postanowiłem, że sam zbadam miasto. Napisałem w międzyczasie smsa
do Ahmeta, że łażę po medynie i wszystko u mnie ok. Ostatecznie
nawet nie odpisał. Po paru godzinach na mieście, zjedzeniu zupy
hariry po raz kolejny, sałatki marokańskiej i przełażeniu
kilkunastu km po tych starych chodnikach, poznaniu kilku backpackerów
z Singapuru i Australii i byciu zagabywanym przez setnego już chyba
sprzedawcę... stwierdziłem, że dobrze by było wreszcie Amina
gdzieś shaczyć i spędzić wieczór w jego domu, odpocząć i
pogadać. Jego komórka niestety nie odpowiadała. Odezwał się w
końcu może kilka godzin później, gdzie już nieco zacząłem się
męczyć nowym statusem bezdomnego. Siedziałem właśnie na
krawężniku bez celu i zaczęła się smsowa, lakoniczna dyskusja.
W końcu dodzwoniłem
się do Amina, ale moja bateria ledwo zipiała. Chyba przez godzinę
próbowałem ustalić gdzie on jest, aż wreszcie za jego sugestią
wziąłem taryfę pod jego dom. Była już 20ta, ale Amin, wbrew
wcześniejszym zapewnieniom, wcale na mnie w domu nie czekał.
Postałem pół godziny, po czym znowu udało mi się do niego
dodzwonić po wielokrotnych próbach. Był już daleko, w kawiarni
Dolcevia czy jakoś tak. Słodkie, kurwa życie... pomyślałem sobie
przechodząc przez dzielnicę Amina, która na pewno do
najbezpieczniejszych nie należała. Finalnie po poszukiwaniach
knajpy (bo taksówkarz nie potrafił znaleźć kawiarenki) dotarłem
do Amina, który siedział z ładną Arabką, maksymalnie 19-letnią.
Posiedziliśmy z godzinkę, oni przy kawie, ja przy mocnej berber
whisky i Amin zaproponował żebyśmy poszli wolnym spacerkiem do
domu. Jako okazjonalny gentleman, nie mogłem odmówić! Ayesha (bo
tak jej było na imię) zapłaciła za siebie i Amina, a ja tylko za
siebie i wyszliśmy w ciepłą noc. Po półgodzinnym spacerze
kupiliśmy po drodze coś do jedzenia z z budki na kółkach. Amin
powiedział, że skoro jesteśmy dosłownie 5 minut od kafejki
Ahmeta, to wpadnijmy tam na chwilkę. Zgodziłem się, ale
zastrzegłem, że ja tej drogiej shishy nie będę palić.
Gdyby nie nowi znajomi poznani w Fezie, jednoznacznie znielubiłbym miasto. |
W kafejce Ahmeta wyszło
na jaw jak bardzo miał na mnie wylane. Nie pamiętał ani dobrze
mojego imienia, ani nawet kraju, z którego pochodzę. Przedstawił
mnie innym zebranym turystom jako Szweda... Wśród nowozebranych na
kanapie znalazła się polska para. Ahmet zabawiał swoich gości z
dobry kwadrans, a potem wrócił do swojego kawiarnianego
nic-nie-robienia. Zacząłem zagadywać Martę, gdy zrozumiałem, że
sprytny Ahmet zaprasza wszystkich couchsurferów na swoje "cultural
meetings", a potem kasuje prowizję za drogą shishę. Marta
była na szczęście kumata i szybko zrozumiała, że musi być
ostrożna. Kelner przyniósł kolejną shishę i postawił obok mnie,
choć jej nie zamawiałem. Gdy to mu oznajmiłem, powiedział, że
jak już siedzę to mogę palić, bo on mnie źle zrozumiał.
Powiedziałem, że herbata mi wystarczy, a shisha obok naszego
stolika zdążyła potem wystygnąć. W głębi, nieco dalej stały
już i tak trzy inne fajki wodne.
Z rodakami poczułęm
się pewniej, bo chłopak Marty był z postury bardziej wikingiem,
niż szczupłym hipsterem. Gdy przyszło do płacenia, sprawdziły
się moje obawy i moi nowi znajomi słono zapłacili za shishę.
Marta się skrzywiła, a jej chłopak zbił znacznie rachunek, mimo
to jawnie przepłacając. Tymczasem ja zostawiłem należność za
swoją herbatę. Kelner ubrany w białą koszulę i z brylantyną (?)
na włosach skrzywił się i chwycił kalkulator i zaczął mi rzucać
"shisha" pod nosem śmiejąc się paskudnie. Z pozoru
myślałem, że żartuje i też się uśmiechnąłem i skierowałem
do drzwi. Polacy w międzyczasie wyszli już na dwór. Tymczasem Arab
krzyknął za mną coś w stylu:
- Łeeeeej!
Mieszkanie Amina było norą. |
Stanąłem jak wryty.
Kelner wydzierał się, że mam mu za shishę zapłacić, a we mnie
dopiero się wtedy zagotowało. Zapytałem czy dobrze zrozumiałem, a
elegancko ubrany chłopak powiedział, że mam zapłacić za shishę,
której nie paliłem. On mnie źle zrozumiał i myślał, że jedną
sobie wypalę do herbaty. Spojrzałem pytająco na Ahmeta, a ten
oznajmił, że skoro nie umiem zamawiać, to muszę zapłacić i nie
ma odwrotu. Potem zaczął mnie straszyć policją. Tego było za
wiele. Zacząłem się wydzierać na nich wszystkich, a w
szczególności na kelnera. Obudziłem nawet szefa knajpy śpiącego
słodko na kanapie przy ladzie baru. Tak mocno się zdenerwowałem,
że gdy kelner zablokował mi wyjście do drzwi wyjściowych
chwyciłem ze stołu kij do bilarda i zacząłem przeć na chciwych
Arabów. Pomimo, że było ich kilku ich przewaga liczebna nie dała
im wygranej, bo nie chcieli zadrzeć z wkurzonym Polakiem z furią
husarii w oczach i kijem od bilarda w dłoni (czyli ze mną). Kelner
rzucił tylko sfrustrowany, że jestem psychiczny zza lady (bo już
się tam schował w głębi baru). Wyszedłem z klubu i tyle mnie
widzieli. Amin czekał na mnie przy taksówce i przepraszał za całą
sytuację. Zapewniał, że wszyscy jego znajomi to dobrzy, prości
ludzie i on za nich ręczy.
W Fezie trzeba uważać. |
Spałem ponownie u
Amina. Stwierdziłem, że nie ma sensu uciekać z tej meliny, bo
zakładałem, że goście z Cafe Shisha nie odważą się mi zrobić
krzywdy. Na wszelki wypadek uruchomiłem swój system bezpieczeństwa,
plecak miałem spakowany do ucieczki, a pod poduszką trzymałem nóż.
Nocka zatem nie opiewała w głęboki, spokojny sen. Nad ranem gdy
szanse jakiegokolwiek "ataku" były już zerowe, spakowałem
się po cichu i na paluszkach opuściłem pokój. Wszyscy trzej
Arabowie jeszcze spali, ale przebudził się i Norweg i Fin, gdy
byłem już w przedpokoju. Zapytali się czy na nich poczekam, bo też
opuszczali mieszkanie Amina. Po paru godzinach, gdy siedziałem w
odjeżdżającym autobusie do Meknes odczułem najpierw koniec
gniewu, a potem ulgę.
niedziela, 23 sierpnia 2015
[ Misja Tułacz 2 ] odc. 5 - Sahara
Odcinek piąty z serii o moich przygodach w drodze z Bydgoszczy do Gambii w Afryce. Autostop, blablacar, taxi, bus, samolot, pieszo, autokar... W tym odcinku musiałem przedostać się przez spaloną słońcem Saharę. Pokonałem ją w... wygodnym autobusie. Zobaczcie jak wygląda miasto ulokowane w miejscu, gdzie Sahara spotyka się z Oceanem Atlantyckim.
Muzyka:
Morrocan traditional music
Dubai Dream
BoxCat Games - Mission
środa, 19 sierpnia 2015
Niby spoko, czyli jak mnie oszukali w Maroko - część 2
Ahmet
namówił mnie bym zamówił taksówkę i zostawił bagaże u jego
znajomego Amina. Tam bowiem, a nie u niego będę zatem spać. Nie
miałem nic przeciwko zmianom, tylko szkoda, że dowiedziałem się
na ostatnią chwilę. Amin, który miał mnie gościć zamiast Ahmeta
(bo ten miał już innych gości w domu) pojawił się w międzyczasie
w knajpce. Miły chłopaczek, przypominający bardziej Włocha niż
Araba. Choć jak niemal co drugi Marokaniec chodził w podrabianej
skórze. Pojechaliśmy zatem taksówką za którą zapłaciłem do
jego mieszkania. Kierowca nie zdążył wyłączyć silnika, a Amin
już kazał mu wracać z powrotem do knajpy Ahmeta. Jaki był sens
jechać do mieszkania i rzucić bagaże i po pół minucie się
ulotnić? Zrozumiałem, gdy zapłaciłem za kurs powrotny do knajpy
Ahmeta, a taryfiarz okazał się znajomym ich wszystkich. No przecież
on też musiał na turystach zarobić.
Gdy
wrociłem, okazało się, że pojawiło się kilku nowych gości:
Francuz z dziewczyną. Szybko wyszło na jaw, że tak naprawdę są z
Ukrainy (on) i z Rosji (ona). Pogadaliśmy nieco, stolik się ożywił,
a ja zapomniałem o zmęczeniu, gdyż dyskusja okazała się ciekawa.
Gdy
na zegarze było już lekko po północy, przyszło nam do zebrania
się. Polubiłem tę parkę z Francji, więc wziąłem od nich
marokański numer telefonu. Wszyscy podeszliśmy do elegancko
ubranego kelnera. Gdy z portfelem w ręku zapytałem go ile trzeba
zapłacić on zaczął liczyć na kalkulatorze, podrapał się po
głowie, a potem pokazał mi wyświetlacz, który mówił:
230.
- 230 dirhamów? - oburzyłem się.
- Tak, panie 230. - odpowiedział spokojnie kelner.
Oburzyłem
się jeszcze bardziej, ale Ukrainiec zaczął mnie odciągać i
zapewniać, że shisha w Maroko jest droga, bo nielegalna i przez to
płaci się sporo. Dodał, że on już tu bywał przez ostatnie
wieczory i zawsze płacił co najmniej tyle albo i dwa razy więcej.
Zasępiłem się i uregulowałem rachunek dodając przy tym w stronę
kelnera, że nawet w Stambule tyle bym nie zapłacił. Po
przepłaceniu za shishę moja sympatia do Ahmeta nieco zmalała, ale
może mój nowy znajomy zza Buga miał rację i faktycznie palenie
fajki wodnej w Maroko to droga rozrywka.
Tyle
z wieczoru. Wsiedliśmy do taksówek i pojechaliśmy.
Dzień
2
Mieszkanie Amina było
obskurne i mówię to jako osoba, która różne meliny w życiu
widziała. Właściwie to bardziej obskurny nie był nawet najgroszy
hotelowy pokój w jakim byłem w Agrze w Indiach. Na podłodze walały
się śmieci i resztki jedzenia. Większość część zabierały
niezdarnie ułożone materace ze starymi kocami. Pokój miał może
cztery na cztery metry, ale spało tu jakieś 5 osób. Nie narzekałem
na warunki, bo zawsze bierze się co los da. Wyglądało na to, że
Amin i jego koledzy po prostu żyją w takich warunkach. Dopiero
teraz gdy do pokoju wpadło nieco światła z korytarza (okna bowiem
nie było), wszystko to wyszło na jaw.
Czytaj co działo się dalej...
Czytaj co działo się dalej...
środa, 12 sierpnia 2015
Niby spoko, czyli jak mnie oszukali w Maroko - część 1
Choć odwiedziłem kilkadziesiąt krajów na kilku kontynentach, to właściwie niezmiernie rzadko daję się nabrać na jakieś turystyczne pułapki. Właściwie jako cwaniak z miasta Bydgoszcz nie przypominam sobie, by miało to miejsce nawet w Indiach. Miałem jednak pecha w Maroko. Opisuję sytuację raz
jeszcze, choć znajomi słyszeli tę historię co najmniej kilka
razy. Ja sam wszystkich szczegółów już do końca nie pamiętam,
ale było mniej więcej tak:
Dzień 1
Siedziałem w autokarze jadącym z Chefchaouenu. Co do Fezu oczekiwań większych nie miałem
i jedynie gdzieś ta nazwa obiła się wcześniej parę razy o uszy.
Ot, jedno z marokańskich, pełne zabytków miasto, na mojej drodze
ku Saharze. Nocleg miałem nagrany przez couchsurfing przez co czułem
się od razu raźniej, gdy wysiadłem na zatłoczonym dworcu
autobusowym. Pierwsze co zwróciło moją uwagę, to wzmożona liczba
patrolujących policjantów, co przywodziło na myśl Warszawę
Centralną. Zadzwoniłem do Ahmeta – swojego hosta. Bardzo słabo
rozumiałem go przez słuchawkę, więc dla pewności napisałem
sms-a czy mnie dobrze zrozumiał. Ahmet nie odpisał, więc
wydzwoniłem go jeszcze raz i ponownie oznajmiłem, że jestem już w
Fezie zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami w mailach. Mój host
powiedział, że jest teraz jeszcze w pracy, ale mogę wpaść tam i
na niego zaczekać.
Ahmet - mistrz ceremonii |
Niewiele myśląc
zjadłem tani (ale smaczny) obiadek na dworcu i zanim pikantna zupa
harira zdążyła mi zlecieć do żołądka byłem już w czerwonym
fiacie uno, który robił za taksówkę. Auto miało czasy świetności
za sobą i taryfiarz zresztą też, ale oboje robili co mogli bym
trafił do kafejki Ahmeta. W końcu po brawurowym pokonaniu labiryntu
uliczek i paru minutach wiszenia na moim telefonie, dotarłem do
celu. Taksówkarz był spoko, bo dużo nie narzekał, tylko zabrał
umówioną wcześniej kwotę.
Kafejka mieściła się
w tzw. Nowym Fezie i miała pozaklejane frontowe szyby wielkimi
reklamami w niebieskim odcieniu. Na środku widniał wielki napis
Cafe Shisha i dalej jakieś ich bazgrołki po arabsku. Wszedłem do
środka. Wewnątrz było tyle dymu, że widoczność była
niezmiernie słaba. Wlazłem z tym wielkim plecakiem i zauważyłem
na środku stół bilardowy, obok schody, mnóstwo kanap a nich
garstka facetów ze wzrokiem w kartach. Kiedy wszedłem nawet nie za
specjalnie się zdziwili widokiem turysty. Być może Ahmet
wielkrotnie umawiał się tu ze swoimi gośćmi z zagranicy i
klientela shishowni zdążyła się już z tym oswoić.
Kelner powiedział mi,
że Ahmeta nie ma i będzie za jakiś czas. Trochę się wkurzyłem,
bo przecież mówił, że nie może wyjść z pracy i muszę do niego
podjechać. Usiadłem na jednej z wygodnych kanap i rzuciłem bagaże
obok. Wyciągnąłem komórkę i zacząłem skrobać sms-a do mojego
nieobecnego hosta. Nie odpisał. Siedziałem tak z dobre parę minut,
więc zamówiłem w końcu herbatę miętową, czyli słynne berber
whisky. Wtedy chłopak, który
wcześniej powiedział, że Ahmeta nie ma podszedł do stolika i krzyknął:
- To ja jestem Ahmet! Nie musisz już czekać.
Tak
ucieszyłem się, że nie muszę już czekać, iż nie miałem nawet
żalu do Ahmeta za głupi żart. Podczas, gdy inni śmiali się za
jego plecami, on wypytywał mnie jak minęła podróż. Opowiedziałem
po krótce, a on gdy omawiałem moment z taksówką zapytał się ile
zapłaciłem. Gdy zdradziłem mu stawkę za przejazd, pochwalił mnie, że dobry
negocjator ze mnie i płacę jak lokals, a nie turysta.
Dalej upłynęło kilka godzin w towarzystwie jego oraz kumpla Amina, który pracował jako malarz. Obydwaj sporo wiedzieli na temat Europy i o Polsce również. Rozmowa się kleiła i atmosfera stała się bardzo przyjemna przy wspólnie wypalanej sziszy. Siedziałem tak w błogostanie pośród gęstej chmury dymu na wygodnej kanapie już kilka godzin. W
międzyczasie jedynie wyszedłem na chwilkę coś zjeść. Ahmet odezwał się, gdy na zegarku była już może dziesiąta, a na zewnątrz panowała ciemna jak smoła noc:
- Może chcesz odwieść swoje bagaże?
- Ale czemu? Myślałem, że niedługo kończysz...
- No właśnie będę musiał trochę posiedzieć. Tak mówi mój
szef...
No
dobrze. Jako gość powinienem być przecież wyrozumiały.
Powiedziałem Ahmetowi, że idę coś znowu zjeść i wrócę po
dłuższym spacerze. Z braku tlenu zaczęło mi się już lekko
kręcić w głowie. Poszedłem zatem najpierw do miejsca, gdzie
najpierw brałem omlecik. Ot, łatwo trafić, bo w prawo, w lewo, a
potem parę minut prosto główną ulicą.
środa, 5 sierpnia 2015
Misja Tułacz 2 #08 - Hostel Aline
Pytałem
ludzi raz na jakiś czas gdzie ten hostelik Aline, a oni dalej mi
pokazywali, że w górę i w górę. W końcu dotarłem do czegoś
na kształt jakby stadionu, a w rzeczywistości był to cudownie
położony spory park. Tu już było pełno rodzin i uśmiechów. Nie
wiedziałem gdzie jestem, ale wiedziałem, że dotarłem „gdzieś”.
Hostelu jednak jak nie było, tak nie było. Zakiwałem na taksówkę
i pan taryfiarz bez zbędnych cergieli powiedział, że mnie
zabierze. Ceny nie pamiętam, ale musiała być niska bo zgodziłem
się praktycznie od razu. Pan z wąsem zawiózł mnie pod wskazany
adres wyrzucając po drodze jedną babulkę w chuście na głowie.
Gdy wysiadłem pod hostelem on pojechał dalej. Nie wiem czy się
zapomniał, czy też chciał mi zabrać bagaż. Pewne jest, że jakaś
parka zatrzymała go za rogiem jak tylko uslyszeli jak drę japę na
całą ulicę. Z uczuciem ulgi wyciągnąłem duży plecak z
bagażnika jego mercedesa i udałem się po niebieskich schódkach do
hostelu, gdzie wśród kłębów marichuanowego dymu na recepcji
przywitał mnie uśmiechnięty Amin.
Taras u góry służący jako jadalnia. |
Szybko
zaklimatyzowałem się w hosteliku, który świecił pustkami, bo był
przecież styczeń. Dlatego też każdy z podróżnych był w osobnej
sypialni i tak ja zlądowałem w takiej z sześcioma łóżkami.
Byłem już głodny, bo skubałem tylko ostatki kabanosów z Polski i
przyszła pora na jaką kolacyjkę. Poszedłem zatem szukać
marokańskiego żarełka. Nawet największy ksenofob, który nie
będzie doceniać piękna arabskich kobiet, melodii ichniejszych
pieśni, wygody tutejszych kurortów i kunsztu rękodzieła powie, że
kuchnia marokańska jest nie tylko ok, ale i smaczna. W Polsce nawet
skinheadzi jedzą u Turka czy Araba. Tak i ja znalazłem małą
knajpę, gdzie zjadłem zupę – chyba z soczewicy (?) oraz tadżina.
Z resztą ponownie tego dnia.
Chefchaouen
był miasteczkiem cudownym i niepowtarzalnym. Cudowne było to, że
można się było czuć bezpiecznie, mimo ciągłego nagabywania aby
kupić haszysz, właściwie na każdym rogu. Niepowtarzalna było zaś
to, że w okolicach medyny wszystkie niemal ściany pomalowane były
na niebiesko przez co praktycznie zacierał się horyzont i budynki
zlewały się z niebem.
***
Wiele tam takich uliczek. Tutaj, drzwi wejściowe do mojego hosteliku. |
Wieczorem
namierzyłem fajną herbaciarnię, gdzie siedzieli sami faceci. Nieco
osłupili się widząc obcego, czyli mnie w ich lokalnej knajpce.
Jednak po chwili zdumienia wrócili do śledzenia swojej futbolowej
gry. Różnica tego lokalu w stosunku do europejskiego była taka, że
na żadnym stoliku nie widniało piwo. Co więcej brakowało też
jakiejkolwiek kobiety, co na dłuższą chwilę wydawało się
nienaturalne. Siedzący obok mnie mężczyzna o inteligentnym
spojrzeniu zaczął ze mną gadać, a ja pochwaliłem jego angielski.
Facet był kumaty i poprosiłem go, by wyjaśnił mi nieco o historii
Maroka, jako że nie poczytałem za wiele i nie odrobiłem, jak to
się mówi, zadania domowego. On jak się okazało, był nauczycielem
języka angielskiego, ale nie tylko to potrafił dobrze. Sporo
wiedział o świecie, jak na gościa, które całe życie spędził w
dwóch miejscach: Meknes i Chefchaouenie. Zapytał się mnie
standardowo jak zarabiam na podróże, po co jeżdzę, czy nie boję
się tak samotnie...
- Dokąd jedziesz po Maroku?
- Do Layounne i potem przez Saharę w dół do Mauretanii.
- Do Mauretanii?! Musisz uważać... oni cię tam zabiją.
- A czemu?
- Tam ludzie źli i nie lubią białych.Zaśmiałem się i powiedziałem, że złego diabli nie biorą.
wtorek, 4 sierpnia 2015
[ Misja Tułacz 2 ] odc. 4 - Rabat i Marakesz
Odcinek czwarty z serii o moich przygodach w drodze z Bydgoszczy do Gambii w Afryce. Autostop, blablacar, taxi, bus, samolot, pieszo, autokar... W tym odcinku zabawiłem w Rabacie i w Marakeszu, gdzie poznałem innych podróżników.
Muzyka:
BoxCat Games - Passing Time
Ebsa - Hustla Legit
piątek, 31 lipca 2015
Misja Tułacz 2 #07 - Niebieskie Miasto
W
końcu posadzili mnie na nieoszlifowanej desce na tyłach pojazdu.
Dobre i to. Trzymałem plecak w zacisniętej dłoni, wraz z
pomiętolonym, papierowym biletem i szybko opanował mnie straszliwy
zaduch jaki królował w środku chyba już od dłuższego czasu.
Było całkiem ciekawie, jako że blisko mnie siedziało kilkanaście
grubych bab w chustach i zimowych kożuchach(!). Oblałem się potem
po raz kolejny tego dnia i ta nieświeżość ubrań tak mnie
zdołowała, że w mig poczułem się zmęczony. A może po prostu
byłem zmęczony już wceśniej, a podróżnicza adrenalina zatarła
tego ślady? Marzyłem o pralce z płynem do zmiękczania tkanin, ale
pozostało mi siedzenie na niewygodnej desce i czekanie na zbawienie.
Autokar przyjemnie piszczał przez co szybko zapadłem w dziwną
drzemkę. Zapytałem się w międzyczasie mężczyzn obok, kiedy
będziemy w Szefszawanie. Za godzinę, dwie, może trzy?... Kto tam
panie wie? Z ich min wynikało, że im się nigdzie nie śpieszy.
Kierowcy chyba też nie...
Gdy
wreszcie dotarłem do celu swojej podróży okazało się, że
miasteczko na pewno nie tętni życiem. Ledwo pasażerowie wypełzli
na betonowy parking, a już na dworcu zrobiło się pusto i cicho.
- Szefszawan?
- zapytałem pierwszego lepszego dziadka.
- Szefszawan. - odpowiedział wcale nie zdziwiony moim pytaniem staruszek.
Całkiem cudnie, prawda?
Wczorajszej
nocy korzystając z darmowego wifi na lotnisku w Marsylii zabukowałem
sobie tani hostelik w centralnej jak mówili lokalizacji. Niestety
żaden taryfiarz nie wiedział, gdzie hostel Aline się znajduje i
chyba tak naprawdę nikt do końca nie wiedział co to tak naprawdę
jest. Koniec końca zlądowałem w pustej herbaciarni blisko dworca,
gdzie zamówiłem słynne berber whisky,
czyli mocną miętówę. Wifi latało jako tako i szybko wynalazłem
numer telefonu do mojego hostelu. Nie miałem jeszcze lokalnej karty
sim, więc poprosiłem kelnera żeby zadzwonił i powiedział, że
jestem tu i tu. Arab bez zastanowienia zadzwonił i powiedział, że
jestem tu i tu. Trochę pogadał sobie z gościem po drugiej stronie
z miną szefa i pokazał, że wszystko wie odkładając słuchawkę.
Po chwili wziął małą, żółtą kartkę i zaczął rysować mapę
i polecił mi wziąć taksówkę. Ja na to, że mam zdrowe nogi,
wysikam się i pójdę sam. On na to, że nogi to będą boleć, bo
hostel daleko. Ja na to znowu, że mam zdrowe nogi i poszedłem
zapłaciwszy za miętową herbatkę.
Jeden z placów, który w nocy służy za boisko dla dzieciaków. |
środa, 22 lipca 2015
Misja Tułacz 2 #06 - jedno oko na Maroko
czytaj poprzedni wpis
Gdy wylądowałem w Maroku nie przeżyłem, aż tak wielkiego szoku jak wtedy, kiedy zlądowałem w Indiach w Bombaju. Wręcz przeciwnie, tangierskie lotnisko wydawało się czyste, zorganizowane... europejskie. Kiedy opuszczałem port dwukrotnie sprawdzono mi paszport i oficjalnie po przekroczeniu rozsuwanych drzwi naznaczonych klimatyzatorem znalazłem się na kontynencie afrykańskim. Plac przed gmachem lotniska był spory i było to piękne uczucie tak od razu wyjść na słońce, zobaczyć powiewające czerwone flagi z pentagramem i poczuć w powietrzu rześki oddech oceanu. Ludzie szybko upychali się do taksówek i aut znajomych, zanim ja zdążyłem się zastanowić co dalej zrobię. W końcu od siedzenia na wielkim, betonowym kwietniku dostałem odcisków, więc to był jawny znak, że trzeba zacząć się rozglądać za przejazdem do centrum. Okazało się bowiem, że lotnisko w Tangerze, a Tanger to dwie różne lokalizacje.
Gdy wylądowałem w Maroku nie przeżyłem, aż tak wielkiego szoku jak wtedy, kiedy zlądowałem w Indiach w Bombaju. Wręcz przeciwnie, tangierskie lotnisko wydawało się czyste, zorganizowane... europejskie. Kiedy opuszczałem port dwukrotnie sprawdzono mi paszport i oficjalnie po przekroczeniu rozsuwanych drzwi naznaczonych klimatyzatorem znalazłem się na kontynencie afrykańskim. Plac przed gmachem lotniska był spory i było to piękne uczucie tak od razu wyjść na słońce, zobaczyć powiewające czerwone flagi z pentagramem i poczuć w powietrzu rześki oddech oceanu. Ludzie szybko upychali się do taksówek i aut znajomych, zanim ja zdążyłem się zastanowić co dalej zrobię. W końcu od siedzenia na wielkim, betonowym kwietniku dostałem odcisków, więc to był jawny znak, że trzeba zacząć się rozglądać za przejazdem do centrum. Okazało się bowiem, że lotnisko w Tangerze, a Tanger to dwie różne lokalizacje.
Lotnisko w Marsylii takie muzułmańskie... |
Kiedy
przejeżdżaliśmy przez słoneczne miasto to odczułem, że Tanger nie jest
zbyt egzotyczny w stosunku do Starego Kontynentu. Wyczytałem w
necie, tuż przed swoją podróżą, że trzeba go w Maroku zwiedzać
albo na początku wyprawy albo w ogóle, ponieważ po obejrzeniu
wszystkich innych miejsc okaże się on po prostu nieciekawy i zbyt
przypominający Europę. Jako, że byłem głodny po locie, a szkoda
mi było eurówek na posiłek w Ryanairze, wyruszyłem od razu na
poszukiwanie lokalnej knajpy. Założyłem, że okolice dworca autobusowego będą
obfitować w rozmaite jadłodalnie, ale faktycznie nie było ich tak
dużo. Znalazłem jedną, gdzie wywieszony cennik zaprosił mnie
wręcz do środka. Zamówiłem tadżina z frytkami, butelką wody i
herbatą i zapłaciłem za to jakieś 100 dirhamów,
czyli 10 zł. Zostawilem im napiwek, jako że ambitnie starali się
przedstawić mi menu łamaną angielszczyzną. Knajpka cała w zdjęciach z całego świata na pograniczu kiczu i dobrego smaku. Za to żarcie petarda! Wysikałem się z
uczuciem ulgi, opłukałem twarz wodą i wybyłem z knajpki.
Pokonałem ruchliwą jezdnię po jakiś 5 minutach czajenia się na
okazję i wszedłem na jeszcze ruchliwszy tren dworca. Dosyć szybko
znalazłem połączenie do Szefszwanu czy tam Chefchaouenu (a może
Szifszanu). Właściwie nie tyle ja znalazłem połączenie, co jakiś
facet znalazł mnie. Wziął dirhamy pobiegł sprintem do kasy,
wcisnął się na sam przód kolejki wyzywając ludzi i wręczył mi
wymiętolony bilet. Sam wziął frycowe w postaci 5 dirhamów i
pomachał mi ręką. Wsiadłem do autokaru i szybko zrozumiałem, że
miejsc nie ma.
niedziela, 19 lipca 2015
Moje najbardziej ulubione kraje - 5 miejsc!
Natchnęło mnie, żeby zrobić sobie małą listę podsumowującą moje dotychczasowe wojaże. Jako, że jestem hedonistą wybrałem sobie ciepłe kraje. Pod uwagę brałem urodę kobiet, atrakcyjność narodowych potraw, obecny klimat oraz wysokość cen. Punkty za kulturę to tak naprawdę suma przyjazności ludzi, bezpieczeństwa oraz co najważniejsze... na jak długo taki kraj może nas przyciągnąć? Czy można go odkrywać latami? Oto wyniki rankingu:
Miejsce 5 - Serbia
Kobiety: 10/10
Kuchnia: 7/10
Pogoda: 5/10
Ceny: 6/10
Kultura: 6/10
Nie jest to na pewno najbardziej popularny kierunek jeśli chodzi o europejską turystykę, ale tamtejsze atrakcje mogą zaskoczyć niejednego. Kuchnia to w zasadzie legendarne burgery i mieszanka słowiańskiego hardkoru z tureckimi wpływami. Ceny są przystępne bo z tego co pamiętam paczka fajek kosztowała 4 zł, a butelka dobrej a'la whisky 20 zł. Na ulicy Belgradu można spotkać często istne modelki. Uważam, że Serbki to jedne z najpiękniejszych kobiet na naszej planecie.
Miejsce 4 - Filipiny
Kobiety: 10/10
Kuchnia: 4/10
Pogoda: 10/10
Ceny: 7/10
Kultura: 5/10Razem: 36
![]() |
W przysłowiowym buszu. |
To chyba niemal synonim przysłowiowego raju. Palmy, rajskie plaże, tanie wynajęcia domków i skuterów, skoki z klifów i inne bajery. Na Filipinach spędziłem miesiąc i naprawdę dobrze się bawiłem. Do dzisiaj na mojej twarzy pojawia się uśmiech, gdy sobie przypomnę niektóre przygody. Dlaczego nie umieściłem tego państewka wyżej? Zdecydowanym minusem jest lokalna kuchnia, która do super wyśmienitych nie należy. Miejscowe kobiety są jednak fantastyczne: ciepłe, pogodne i... kobiece.
Miejsce 3 - Japonia
Kobiety: 10/10
Kuchnia: 9/10
Pogoda: 5/10
Ceny: 4/10
Kultura: 10/10Razem: 38
![]() |
Z nią nie ma żartów... |
Kraj Kwitnącej Wiśni to obowiązkowa destynacja przy planowaniu "wycieczki dookoła świata". Niepowtarzalna, ciężka do zgłębienia kultura, piękno przyrody i potężna gospodarka oraz zagadkowe kobiety. Japonia ma to do siebie, że jest jedyna w
swoim rodzaju. Nie ma drugiego takiego państwa, które byłoby do niego
podobne. Chyba, że ewentualnie weźmiemy pod uwagę Koreę Południową, ale
to wciąż nie to samo. W Osace spędziłem około tygodnia i czuję ogromny niedosyt. Na pewno w Japonii się jeszcze kiedyś pojawię. Chociażby po to by wypić piwko Sapporo.
Miejsce 2 - Gambia
Kobiety: 9/10
Kuchnia: 8/10
Pogoda: 10/10
Ceny: 8/10
Kultura: 7/10Razem: 42
![]() |
Kto się ceni, ten się leni... |
Gambia w jednym słowie to relaks. Zupełne przeciwieństwo wspomnianej Japonii. Do dnia dzisiejszego ten kraj kojarzy mi się z dudniącym afrobeatem lub kołyszącym reggae. Gambia to doskonały wstęp do Czarnej Afryki. Mało wymagający kraj od odwiedzającego, a dający dużo w zamian. Krokodyle, tanie piwko, baseny, uśmiechnięci goście próbujący ci wcisnąć haszysz i wszędobylskie taksówki i dziewczyny z wielkimi krągłościami i z pudłami na głowie. To właśnie smiling coast!
Miejsce 1 - Turcja
Kobiety: 8/10
Kuchnia: 10/10
Pogoda: 10/10
Ceny: 6/10
Kultura: 10/10Razem: 44
![]() |
W Stambule mieszkało się cudnie. |
Parę lat temu w ramach wolontariatu mieszkałem w Stambule i chyba pobyt w tym kilkunastomilionowm niepowtarzalnym mieście sporo we mnie zmienił. Napisałem nawet książkę na podstawie swoich wspomnień. Choć nie tęsknię za Turcją już tak bardzo jak kiedyś, to muszę przyznać, że właśnie z nią mam związane ogrom cudownych wspomnień. Ten kraj to przede wszystkim ludzie i kuchnia. Turcy to naród o dumnych, ale ciepłych sercach. Tamtejsi kucharze/kucharki to chyba anioły zesłane nam na ziemię na osłodę tego cierpkiego życia. Wobec tego aspekty polityczn-religijne schodzą na dalszy plan. Turcja ma wszystko: śnieg, słońce, góry, równiny, zabytki, hotele, dobre drogi, biedę, luksus, prymitywność i nowoczesność zarazem...
środa, 1 lipca 2015
Misja Tułacz 2 #05 - koniec zimy
Ten
mały, mediolański hostel przypadł mi do gustu nie tylko dzięki
relatywnie niskiej cenie. Mało było ludzi, ale klimacik
backpackerski był. Po tym wyczekiwaniu na szwajcarskich drogach,
moje piętrowe łóżko, ciepła herbata i gorący prysznic wprawiły
mnie w błogi nastrój. Azjatycko wyglądająca recepcjonistka
okazała się Filipinką. Mieliśmy mnóstwo tematów do rozmowy i
nawet zgodziła się ze mną, że filipińskie jedzenie nie jest za
specjalnie dobre. Przegadaliśmy tak z pół godziny. Już miałem
uderzać z jakąś grubszą propozycją, ale okazało się, że jej
zmiana się kończy za 15 minut. Ja na wyskakiwanie gdzie indziej nie
miałem już naprawdę siły, więc jedynie wziąłem od niej maila i
tyle. W nocy w hostelowym pokoju zapanował straszny zapach i przez
chwilę myślałem, że to moje przepocone ciuchy. Jak się jednak
okazało, jeden z dzielących „mój” pokój był bezdomnym.
Podzieliłem się z nim bułkami przy śniadaniu.
![]() |
W Genowie zapomniałem, że w Europie panuje zima. |
Do
Genowy zawiózł mnie niejaki Giovanni, którego namierzyłem przez
ogłoszenie na blablacar. Umówiłem sie z nim w amerykanskim stylu,
to jest na rogu ulicy Carlo Goldoni i Ciro Menotti. Pojawił sie
punktualnie i miał nieco niewłoskie rysy twarzy. Szybko wyszło na
jam, że jego ojciec jest Wietnamczykiem. Giovanni przypominał w
zasadzie bardziej mieszkańców filipińskich wysp niż jakiegoś
italiano.
Za 2 miesiące miał lecieć do Polski na wymianę, więc miał
mnóstwo pytań. Podróż upłynęła błyskawicznie.
Hostel
z Genowy był jednym słowem fantastyczny, a samo miasto ze względu
na pogodę i miłą dla oka zabudowę wprawiło mnie w wyśmienity
nastrój. Nie ma nic lepszego niż piwo w wiosennej aurze na schodach
jakiejś klasycznej budowli. Hostelik miał wielkie dormitoria na 16
łóżek i były one tak przestronne, że każdy miał sporo własnej
przestrzeni. Wyrzuciłem swoje wszystkie klamoty z plecaka na ziemię
i zrobiłem małą reorganizację. W moim pokoju stacjonował jedynie
niejaki Sergio – Włoch słabo mówiący po angielsku. Jakoś na
migi umówiliśmy się, że może wyskoczymy na piwo.
W
okolicach portu spotkałem kilku znudzonych facetów siedzących przy
kawie w niedrogiej knajpce. Za kasą stała biuściasta blondynka,
jak się później okazało Ukrainka. Na jej białej bluzce widniała
etykietka z napisem: ~ Sonia ~. Faceci przed knajpą okazali się
Turkami. Zaprosili mnie na kawę. Pogadaliśmy nieco w ich języku i
pokazali mi na mapię co warto w okolicy zobaczyć. Genowa urzekła
mnie swym spokojem, bo nie sądziłem nawet, że na północy Włoch
są też takie leniwsze miejsca. Zawsze Norda Italia kojarzyła mi
się głównie z Alpami i drogim Mediolanem oraz z szybkim stylem
zycia, a na pewno szybszym niż ten w Neapolu.
![]() |
To również dobre miejsce na nocleg. |
Pobujaliśmy
się z Sergio po mieście, ale jego głównie interesowały kościoły,
jako że studiował sztukę. Połaziliśmy trochę, ale w kolejne dwa
dni łaziłem już sam. W hostelu w międzyczasie pojawiła się
Francuzka, Meksykanka, banda Angoli i dziewczyna z Nowej Zelandii.
Już mi się zaczęło podobać, ale zabukowałem bilet autobusowy do
Marsylii, więc jedyne co mi zostało to mała impreza.
W
Marsylii praktycznie od razu próbowąłem się dostać na lotnisko.
Na zewnątrz było już ciemno, więc wbiłej się na dworzec
kolejowy. Odstałem swoje w kolejce i już zaczął mi ciążyć
plecak mimo że pół dnia spędziłem na siedząco w autokarze.
Okazało się, że pociąg na lotnisko jakiś jest, ale trzeba się
przesiadać po kilka razy, a w dodatku jest droższy od autobusu,
który jeździ co 20 minut sprzed dworca.
Na
lotnisku chodziła leniwa para ochroniarzy. Zmieniłem bowiem
terminal na inny, gdzie w ogóle nie było ludzi. Najpierw mnie to
ucieszyło, bo przecież jest to większa wygoda, ale jak się dłużej
zastanowiłem to jednak zacząłem się martwić. Samemu w całym
ogromnym budynku być też nie dobrze... Ochrona zapytała mnie na
jaki lot czekam (patrząc na mój dmuchany materac). Ku mojemu
zdziwieniu z optymizmem przyjęli moją opcję kimania blisko
automatu z coca-colą.
Nazajutrz
jakoś wcześnie rano obudziłem się i pobiegłem szybko do kibla
zostawiając całe swoje legowisko. Wziąłem ze sobą tylko
pieniądze i dokumenty. Okazało się, że nawet nikt nie zdążył
przejść. Wróciłem spać, ale około 7 nad ranem hałas na
lotnisku stał się nie do zniesienia. Spakowałem więc materac,
śpiwór i cały plecak i poszedłem umyć się toalecie. Przebrałem
koszulkę, umyłem ząbki i udałem się na zewnątrz, aby zmienić
budynek terminalu. Lot bowiem obsługiwał Ryanair.
niedziela, 28 czerwca 2015
Misja Tułacz 2 #04 - Italiano Mediolano
Wsiadłem
w miejski autobus. Biletu kierowca sprzedać nie mógł na mocy tego
samego głupiego prawa co u nas. Przejechałem, więc trasę na gapę,
aż do pierwszej stacji metra mediolańskiego o nazwie: Rho Fiera.
Koniec końca okazało się, że ta stacja była gdzieś daleko od
samego miasteczka Rho, czyli ta cholerna stacja benzynowa była
jednak daleko, oj daleko od czegokolwiek.
![]() |
Katedra po nocy robi wrażenie. Dookoła gołębie i ludzie ze selfie-stickami. |
Pojechałem
do centrum do Mediolanu, a że byłem tam kiedyś parę lat temu, to
nie czułem się zupełnie obco. Była chyba godzina 18:00, bo wagony
były wypełnione o brzegi. Przejazd zamiast okazać się
reklaksująco-kojącym zakończeniem dnia był w rzeczywistości
sprawdzianem mojej tężyzny fizycznej. Spojrzałem przez czarną
szybę w nicość pomiędzy tłum ludzi. Ciężko było uwierzyć, że
byłem dzisiaj w Liechtensteinie, w domu Evelynn, potem na zimnych
szwajcarskich autostradach pośród Alp, w aucie tego Niemca, na
pamiętnej stacji benzynowej i teraz tu w zatłoczonym, ciepłym
wagonie mediolańskiego metra. Mózg nie do końca poprawnie chyba te
wszystkie sygnały przerabiał.
Właściwie
celu swojej dzisiejszej podróży nie miałem, bo wiedziałem
jedynie, że chcę przekimać w mieście, a nie na tej stacji, jak
już się udało z niej wyrwać. Wysiadłem zatem przy stacji metra
Duomo, bo pamiętałem, że tam była ta słynna katedra, czyli
pewnie i centrum miasta i mnóstwo hosteli. Wysiadłem, strzeliłem
sobie selfie z Duomo i wbiłem do Maca szukać darmowego wifi.
Internet był tak mizerny, że nie dało rady nic wyszukać. Chciałem
coś zjeść z McMenu, ale w kolejce stało kilkadziesiąt osób z
czego jedna trzecia to byli Afrykanie, jedna trzecia Włosi, a jedna
trzecia Azjaci. Odpuściłem sobie wobec tego bigmaca i skupiłem się
na znalezieniu hostelu. Jako, że te szwajcarskie autostrady i ziąb
tak mnie wymęczyły, to stwierdziłem, że zamiast biegać po
mieście i szukać noclegu, kumpel mi to załatwi. Zadzwoniłem do
niego: Hej, jestem w Mediolanie. Znajdź mi tani hostel blisko Duomo.
Rafał nawet nie pytał dwa razy o co chodzi i wcale go nie zdziwiło,
że dzwonię właśnie z Włoch.
![]() |
Hostel Lumiere - polecaaaaam! |
W
końcu dotarłem do tej dzielnicy Mediolanu, gdzie znajdował się
mój supertani hostel. Oczywiście po drodze się gdzieś zgubiłem,
pomimo, że miałem dokładny adres. W zasadzie Włosi też nie
wiedzieli, gdzie to jest. Jednak finalnie zlądowałem w małym,
położonym w kamienicy hosteliku. Wystrój był zajebisty, jako, że
wiele z mebli było w starym, włoskim stylu. Łazienka wyglądała
jak z jakiegoś romantycznego filmu. Aż prosiła się o zdjęcia na
instagrama. Azjatycko-ładna recepcjonistka nie miała jak wydać
reszty, ale jako, że wybierałem się coś zjeść to wzięła mój
paszport w zastaw. Była już chyba 21:00, ale po tym całym szalonym
dniu wyszedłem szukać taniego, azjatyckiego najlepiej żarcia.
Niestety z relacji przechodniów okazało się, że poniżej 10 euro
to ja żadnego fastfooda nie kupię. Biada mi! Mogłem wybrać
„sprawdzonego” macdonaldsa i odstać swoje w kolejce. Klnąc pod
nosem udałem się na poszukiwania carrefoura mini i skompletowałem
sobie włoską kolację.
środa, 17 czerwca 2015
Misja Tułacz 2 #03 - dalej w stronę Włoch
Turlałem
się powoli przez tę Szwajcarię, bo każdy kierowca zabierał mnie
może o 5-20 km dalej. W ten sposób w ciągu dwóch godzin
„zaliczyłem” może z 5-6 życzliwych kierowców. Jednych z
moich dobrodziejów była dziewczyna pracująca tam zaledwie od 3
miesięcy. Słowaczka piszczała podeskcytowana na myśl o mojej
podróży. Gdyby nie fakt, ze przejechalem zaledwie 50 km od
Liechtensteinu przyjalbym jej zaproszenie na narty. Ona, jak sama
wspomniała, zasiedziała się z chłopakiem Szwajcarem i porzuciła
styl życia pełen spontaniczności i podróżowania. Teraz
przypomniałem jej o tym wszystkim.
Po Słowaczce bardzo długo
stałem w jednym miejscu, aż zrobiło się naprawdę zimno. Kurewsko
zimno.
Nie
było wielkiego mrozu, ale moje ciało desperacko domagało się
ciepła. Rozum podpowiadał, że to co akurat teraz robię jest
głupie, a i ciało buntowało się jak mogło. Co jakiś czas
przechodziły mnie silne dreszcze i skakałem tak w kółko w obawie
o swoje skostniałe palce stóp. Uratował mnie na szczęście
kierowca granatowego Seata Leon.
Niemiec był małomówny i
musiałem go ciągnąć za język zanim powiedział czym się
zajmuje. Na szczęście nie lata w Luftwaffe, a pracuje dla firmy
produkującej kotły ciepłownicze. Hans nie wydawał się jakoś
super usatysfakcjonowany ze swojej pracy. Aczkolwiek powiedział, że
lepsza taka praca niż żadna. Mówił tylko, że nuda tak samemu
jeździć. Zatrzymaliśmy się na (dosłownie) mały obiad na stacji
benzynowej w częśći Szwajcarii, gdzie większość ludzi gadała
już po włosku. Dla niewtajemniczonych dodam, że w tym bogatym
kraju mówi się, aż w czterech językach: niemieckim, francuskim,
włoskim i romansz. Finalnie kierowca podrzucił mnie w okolice
Mediolanu, uścisnął mi mocno dłoń na pożegnanie. No! Takich
Niemców to ja rozumiem.
Włoska
pogoda sprawiła, ze od razu poczułem sie raźniej. Po szwajcarskim
zimnie nie pozostało dużo śladu i czułem się jakbym zmienił
strefę klimatyczną. Szybko okazało się jendak, że wcale nie jest
tak fajnie, jakby się wydawać mogło. Przyjechała policja i
zakazała mi łapać stopa na autostradzie. Mogłem tylko pytać
ludzi przejeżdżających przez stację. Ilość użytych przekleństw
w tamtej godzinie sprawiła, ze wyczerpalem chyba caly limit
brzydkich słów do końca wiosny. Okazało się, że przez 1,5 h
nikt nie chciał mnie zabrać. Nawet gdy proponowałem im pieniądze
by podwieźli mnie do Mediolanu wszyscy odmawiali.
Byłem
już prawie pogodzony z myślą, że będę koczować albo w krzakach
przy płocie albo w toalecie na stacji (nawet sobie wybrałem w
której), ale pojawiła się nowa opcja. Jakiś staruszek widząc
moje trudy ze złapaniem kierowcy pyta się czy szukam hotelu. Jako,
że gadaliśmy przez płot, to przeszedłem na drugą stronę.
Znalazłem się na dziwnym, zrujnowanym osiedlu i szczerze mówiąc
takiej biedy to we Włoszech jeszcze nie widziałem. Dziwny dziadek
wypakował swoje (?) zakupy z bagażnika jednego auta i kazał iść
za sobą. Minęliśmy jakąś nietypową kawiarnię pełną
staruszków i odeszliśmy już od „mojej” stacji benzynowej na
dobre, bo jakieś pół kilometra. Aż w końcu znaleźliśmy się
przy drugim aucie. Nie wiem czy też należało do niego, ale
wsiedliśmy i podjechaliśmy pod jakiś hotel. Podziękowałem
dziadkowi, bo uratował mi dupę. W hotelu co prawda było za drogo,
ale wskazali mi autobus do Mediolanu. Okazało się bowiem, że
jestem w niejakim Rho i jest to miasteczko położone niekoniecznie
blisko miasta mody.
niedziela, 14 czerwca 2015
[ Misja Tułacz 2 ] odc. 1 - Przez zimną Europę
Zgodnie z zapowiedziami wrzucam pierwszy filmik z serii o mojej podróży z Bydgoszczy do Gambii, w Afryce. Przedstawia on moją tułaczkę przez Liechtenstein, Włochy i Francję. Swoją drogą nigdy nie sądziłem, że montaż może być tak pracochłonny. Kolejne odcinki już wkrótce, to jest wtedy kiedy je pomontuję. Łukasz mi pomaga, ale przed nami jeszcze sporo pracy.
Jak ktoś jeszcze nie widział zwiastunu serii, to klikać tutaj.
niedziela, 31 maja 2015
Misja Tułacz 2 - z Bydgoszczy do Gambii trailer!
Mam dla Was nielada gratkę. Oto link do trailera serii o mojej
podróży z Bydgoszczy do Gambii, w Afryce. Odcinki już wkrótce na
youtubie.
Kickass for you. There is a link to the trailer of
serie showing my travel from Bydgoszcz, Poland to Gambia, Africa.
Episodes soon on youtube.
podróży z Bydgoszczy do Gambii, w Afryce. Odcinki już wkrótce na
youtubie.
Kickass for you. There is a link to the trailer of
serie showing my travel from Bydgoszcz, Poland to Gambia, Africa.
Episodes soon on youtube.
piątek, 29 maja 2015
Misja Tułacz 2 #02 - w stronę Włoch zmierzam
Zdomu Evelynn wyruszyłem wcześnie rano w kierunku autostrady. Łóżko przyciągało mnie z siłą kowala, ale musiałem się ruszyć, bo do Afryki parę tysięcy kilometrów. Drzwi
zostawiłem otwarte, bo pożegnałem się z moją hostką
poprzedniego wieczoru. Wyszedłem w ciemną, jeszcze noc, choć miał być cudny, lichtensztajski poranek.
Poszedłem jak mi się zdawało w dobrym kierunku, tj. na autostradę do Szwajcarii, ale po jakiś 20 minutach stwierdziłem, że dosłownie nie tędy droga. Poranni kierowcy śpieszący się do pracy niechętnie na mnie reagowali.
Stałem
przy jednej z głównych dróg z Shan do Vaduz, jeśli nie jedynej. Nie
było znowu, aż tak zimno, bo nie szalał syberyjski mróz, ale ciepło to
na pewno nie było. Ubrałem się na cebulkę i miałem na sobie najlepsze (czytaj najcieplejsze ciuchy). Bielizna termoaktywna się sprawdzała, ale musiałem wciąż się ruszać, by jako tako ta krew w żyłach krążyła.
Chłód powoli mnie wykańczał, więc otworzyłem plecak i zacząłem wcinać kabanosy (jeszcze z Bydgoszczy). Zawsze warto coś zjeść, bo jakiekolwiek kalorie grzeją choć trochę. Stałem tak sobie na parkingu przy stacji benzynowej i sklepie spożywczym. Zachciało się ciepłej herbaty w plastikowym kubku, ale na stacji nie było.
Widoki, jak to w Alpach, cudne. Szwajcarskie autostrady są jednymi z najpiękniejszych na świecie. |
Podjechała
spora ciężarówka z dostawą jakiś warzyw. Facet w sile wieku wyskoczył z
kabiny i poszedł otwierać burty. Zapytałem czy mnie podwiezie do Vaduz.
Nie zgodził się. Lekki wkurw. Krzyknął nawet, żebym stanął dalej od
jego ciężarówki. Debil. Czekam i czekam przy tej drodze machając
kciukiem do nadjeżdżających mi aut. Wytrwale, bo już 40 minut w tym samym miejscu. O! Dostawa pieczywa. Znowu próbuję.
Kolejna odmowa. Kierowca nie rozumie idei autostopowania. Kiedy mówię
mu, że jadę do Afryki patrzy na mnie jak na debila.
W końcu pojawiła się życzliwa para, która akurat jechała do pracy. Wzięli mnie do środka przepraszając, że mogą mnie podwieść jedynie kilkanaście kilometrów. Dobre i to. Trafiłem w miejsce obok przystanku autobusowego, gdzie kilka dni wcześniej życzliwy, bogaty Hindus kupił mi bilet i dzięki niemu nie musiałem spacerować do Vaduz. Teraz też miałem trochę szczęścia, bo kolejni kierowcy podwozili mnie, co prawda jedynie o kilka kilometrów, ale zawsze do przodu.
Trafiłem w końcu w miejsce, gdzie Liechtenstein już się kończył. W międzyczasie zrobiło się jasno, bo chyba było mocno po ósmej. Cieplej się za to nie zrobiło i twarz miałem zapewne czerwoną jak bezdomny. Nie miałem się gdzie schować, bo wszystkie sklepy jeszcze pozmykane. Droga zapełniona samochodami, ale zabrać nikt nie chciał. Nawet już mi się odechciało przeklinać i tylko liczyłem, że trafię na jakieś ogrzewane auto bezpośrednio do Włoch. Nie zapowiadało się jednak.
Wsiadłem do autobusu, a jako, że byłem jedyny na tym przystanku to kupiłem bilet, bo wsiadało się przy kierowcy. Bilet kosztował 3,5 franka i był chyba najdroższy przejazd miejską linią ever w stosunku do długości trasy. Przejechałem dosłownie kilka minut i bum, koniec trasy. Byłem już w Buchs. Mogłem wsiąść jakieś pół godziny wcześniej na dworcu w Vaduz, ale nieznajomość mapy się mści zawsze.
Na autostradzie nie zatrzymał się nikt przez chyba dobre 45 minut. Chyba muszę poważnie pomyśleć nad zakupem jakiś jaśniejszych ciuchów, bo granatowo-czarny strój chyba nie budzi zaufania. W końcu trafiłem na gościa, a raczej on na mnie, który jechał tą samą trasą, którą zamierzałem pokonać. Młody facet był obywatelem Liechtensteinu, ale na stałe mieszkał w Berlinie. Pojechał raz motorem ze Szwajcarii do Senegalu. Cała trasa super, ale niefortunnie w Dakarze miał wypadek i rozwalił i nogę i motor. Pogadaliśmy sobie nieco o Afryce i niestety, ale on musiał mnie wysadzić, bo jechał w inną stronę.
czwartek, 21 maja 2015
Jestem turystą
Ostatni spór w komentarzach pod moim postem o syndromiepostparadise, czyli bolesnym powrocie z fantastycznej Afryki toszarej Europy popchnął mnie w stronę rozmyślań na temat kto jest
podróżnikiem, a kto turystą. Jedna z moich wieloletnich koleżanek
uparła się, że jestem turystą. I pewnie miała rację.
![]() |
Hahaha! Sama prawda. |
Najpierw, by zastanowić się kim jest turysta czy podróżnik
należałoby te dwa pojęcia chociaż ogólnie zdefiniować.
Najprościej byłoby napisać, że turysta uprawia turystykę, a
podróżnik podróżuje. Po za tym turysta będzie w hawajskiej
koszuli i z olejkiem do opalania, a podróżnik w koszuli ala Indiana
Jones i z kompasem... Sprawa jest jednak znacznie bardziej
skomplikowana.
Podążając za wikipedią:
„Turystyka
rozróżnia pojęcia turysty i odwiedzającego. Głównym czynnikiem
odróżniającym jedno od drugiego jest czas pobytu w pewnym miejscu.
Zanim jednak poznamy ten podział, ogólnie rzecz biorąc:
- odwiedzający - to każda osoba, która podróżuje z miejsca znajdującego się poza jej codziennym otoczeniem na czas nie dłuższy niż 12 miesięcy (inaczej będzie traktowana jako miejscowy), jeśli podstawowym celem podróży nie jest podjęcie działalności zarobkowej w odwiedzanym miejscu.
Odwiedzający
według powyższej definicji, dzielą się na turystów oraz
na odwiedzających (jednodniowych). Różnica polega tu na
tym, że turysta korzysta w odwiedzanym miejscu z noclegu,
natomiast odwiedzający nie używa tego typu obiektów
zakwaterowania.
„Warto
dodać, że turysta uprawia turystykę, a ona oznacza „całość
zjawisk społecznych, ekonomicznych i przestrzennych związanych z
przemieszczaniem się poza miejsce stałego zamieszkania,
przemieszczanie to powinno spełniać pewne warunki: trwać
ponad 24 godziny,
być
dobrowolne
oraz mieć
charakter niezarobkowy".
![]() |
Z przymrużeniem oka. |
Zatem tak. Na pewno spełniam te trzy warunki, bo w Afryce niezarabiałem, nikt mnie tam nie pchał i przebywałem tam dłużej jakdobę. Ot, wypisz wymaluj turysta.
Teraz przyjrzyjmy się kim jest podróżnik.Wikipedia jest tu niezbyt
klarowna bo zakłada jedynie, że „podróżnik to osoba odbywająca
podróż”. Trochę to mało informacji, ale idąc tym szlakiem
przyjrzyjmy się czym jest podróż.
Definicja podróży nieco zmieniała się na przestrzeni lat. Na
początku miała swój wyraźny cel i czasami przeradzała się w
wyprawę (gdy brano zapasy jedzenie, służbę czy namioty). Co
ciekawe okazało się, że według definicji każda wyprawa to
podróż, ale nie każda podróż to wyprawa. Przykładowo jeśli
przygotowujemy się do 3-dniowego wypadu na grilla 50 km od naszego
domu to jest to już wyprawa, bo jest to podróż, która ma cel i do
której się przygotowujemy.
W XX wieku podróżny stał się bardziej pasażerem. Tak naprawdę
komunikacja tak posunęła się do przodu, że każdy może ten glob
dookoła sobie objechać, oblecieć i nie jest to żaden wyczyn.
Właściwie to co raz bardziej dociera do mnie, że w możliwościach
finansowych i organizacyjnych KAŻDEGO leży odwiedzenie co najmniej jednego kontynentu
poza Europą.
W potocznym ujęciu backpackerzy, czyli podróżujący z niskim
budżetem gardzą pospolitymi turystami. O ile ci pierwsi chcą
poznać realnie kraj, to ci drudzy zostają wewnątrz hoteli,
restauracji „dla białasów” i kręca się w okolicach stoisk z
pamiątkami. Backpackerzy są oczywiście „prawowici” i tylko oni
znają receptę na słuszne odwiedzenie obcej ziemi. Mówiąc już
bardziej serio, to osobiście również rozgraniczałem taki podział.
Turyści to dla mnie osoby funkcjonujące tylko i wyłącznie
wewnątrz turystycznej infrastruktury (np. w tureckim hotelu na
all-inclusive). Podróżnik-backpacker to osoba, która stara się
poza tę strefę wyjść i żyć przez chwilę tak jak lokalni. Tak
mi się przynajmniej wydaje. No dobrze, ale czy jeśli ktoś poleci
do Tunezji, a piątego dnia pobytu wyjdzie z hotelu poznać miasto i
zgubi się w gąszczu uliczek i wstąpi na herbatę do kogoś do domu
to jest już podróżnikiem? A może podróżnik, który przenocuje w
hotelu i spotka na korytarzu amerykańską rodzinę staje się
turystą?
Cytując za stroną http://thoughtcatalog.com/
jest nieco hipokryzyjne twierdzić, że jako backpacker „ucieka się
od turystów samemu będąc turystą”. To jakaś gorzka prawda, w
którą nie chcemy uwierzyć. Fakt, że (my backpackerzy) podróżujemy
z 15-kilogramowym plecakiem wcale nie czyni nas lepszym ludźmi i nie
jest gwarancją tego, że lepiej poznamy jakiś kraj niż „pospolity
turysta”.
Jak wiadomo świat nie jest czarny i biały i prawie zawsze po drodze
wyskakują jakieś odcienie. Ciężko przecież wybrać jedną trafną
definicję czy to słowa turysta czy to podróżnik. Po za tym dla
kogoś wycieczka all-inclusive do Egiptu będzie podróżą życia, a
dla kogoś innego będzie to zupełnie czymś innym. Dopiero ostatnio
to zrozumiałem... Po za tym czy kłócenie się o pojęcia ma
jakikolwiek sens? Nomenklatura jest tu drugorzędna. Liczy się pasja
przemieszczania się i odkrywania tego cudownego świata.
Subskrybuj:
Posty (Atom)